wtorek, 23 lipca 2013

Rozdział 23

     Podążali przez ciemny korytarz Hogwartu. Luną się nie przejmowali – i tak jej nikt nie uwierzy. Było pusto, nikogo w zasięgu wzroku. Mimo wszystko musieli zachować ostrożność. Dopiero by było, gdyby po wyjściu cało z tych wszystkich przygód zarobili nagle szlaban u Snape’a…
Samotny zegar przy ścianie pokazywał drugą w nocy.
- Ciekawe – zauważył Harry. – Kiedy weszliśmy w tamten portal, było przed południem, a tu środek nocy.
- Czas u nich biegnie trochę inaczej niż u nas – Hermiona szybko znalazła wyjaśnienie.
- Zmęczony jestem – powiedział Malfoy. – Co robimy?
- Są trzy możliwości – zdecydował Potter. – Możemy się zdrzemnąć w pokoju wspólnym, rozejść się po dormitoriach albo od razu budzić Dumbledore’a. Ma ktoś inne propozycje?
- Wybieram trzecią – rzekła Granger. – W końcu tu chodzi o życie Cho.

      Dyrektor już na nich czekał, widocznie w jakiś sposób dowiedział się wcześniej.
- Cieszę się, że wam się udało, moi drodzy! – powiedział z niecierpliwością. – Gdzie jest artefakt z duszą Cho Chang?
- To ten miecz – Hermiona odpięła broń od paska. – Ostrożnie, może być bardzo niebezpieczny.
- Połóżcie go na biurku – nakazał Dumbledore.
- Jak wygląda sprawa z Cho? – zaniepokoił się Harry.
- Nie jest dobrze – dyrektor spuścił wzrok. – Dziewczyna niknie w oczach. Strasznie schudła, od kiedy wyruszyliście, uzdrowiciele od świętego Munga są bezradni.
- Teraz przynajmniej jest nadzieja – zauważyła Kasandra.
- Tak jest – dyrektor uśmiechnął się blado. – Nie wiem, co byśmy bez was zrobili. A teraz usiądźcie i opowiadajcie.
    Opowieść, w czasie której uczestnicy wyprawy raczyli się herbatą i szarlotką, podgrzanymi przez Dumbledore’a zaklęciem, trwała dobre kilka godzin. Dyrektor wypytywał o szczegóły podróży oraz walki w siedzibie rodu Dagoth, lecz, na szczęście dla Pottera i Malfoya, nie interesowały go bardziej przyziemne (czy raczej – podziemne) przygody.
- Dobrze – powiedział wreszcie. – Muszę teraz zabrać ten miecz do szpitala, a wy odpocznijcie. Zasłużyliście na to.
      Wieść jakoś się rozeszła, bo gdy Harry i spółka wracali od Dumbledore’a, nagle zostali obskoczeni przez grupę Kluchonów. Koledzy rzucali się im na szyję, klepali po plecach, przekrzykiwali się.
- Nareszcie! – cieszył się Ron Weasley. – Aleście pokazali tym cieciożercom!
- A ty skąd wiesz? – Harry był zdziwiony, że wiadomości doszły do przyjaciela, zanim jeszcze zdążył opowiedzieć komukolwiek poza dyrektorem.
- Przedwczoraj po południu pokazał się nam Obleśny Jermołaj – wyjaśnił Weasley. – Opowiedział nam o tym, jak leźliście przez pustynię, i o bitwie z nieprzyjacielem.
      Draco poczerwieniał na te słowa. Jeżeli bowiem duch Klimpfjallu towarzyszył im w podróży i wszystko widział, to widocznie widział także…
- Zaraz! Jak to przedwczoraj? – zdziwił się Potter. – Co dziś właściwie mamy?
- Niedzielę – powiedział zdezorientowany Ron. – A czemu pytasz?
- Wyruszyliśmy we środę wieczorem i byliśmy tam trzy noce – liczył Harry. – Czyli powinniśmy wrócić w sobotę, a jest niedziela?
- W takim razie cały dzień błąkaliśmy się gdzieś między światami – przyznała Hermiona. – Co prawda w ogóle tego nie pamiętam.
- Ja też nie – odezwał się Malfoy. – Ale to by wyjaśniało, czemu się czuję tak cholernie zmęczony.
- To chodźcie odpocząć do pokoju wspólnego – zaproponował Ron.
- Odpocząć? – zdziwiła się Hermiona. – A lekcje?
- Niedziela jest – przypomniał Weasley.

      Niedziela czy nie niedziela, personel szpitala św. Munga miał spore zadanie do wykonania. Dumbledore szedł w stronę sali operacyjnej wraz z Lukrecją de Volaille, która niosła na ramieniu Wybrańcobójcę. Oboje długo czekali na ten moment, kiedy będą mogli aportować się do szpitala.
- Czy na pewno dokładnie przestudiowała pani te księgi? – zapytał Lukrecję zaniepokojony. – Pewne elementy rytuału wydają mi się… cóż, dziwne.
- O co konkretnie panu chodzi, dyrektorze? – zapytała de Volaille.
- Cóż, jeżeli dobrze zrozumiałem ten skrót, który przedstawiła mi pani przed wyruszeniem, to rękojeść tego miecza trzeba będzie umieścić… - resztę zdania Dumbledore powiedział jej szeptem na ucho.
- Dyrektorze – żachnęła się opiekunka Klimpfjallu. – Nie czas się wstydzić, kiedy w grę wchodzi ludzkie życie. Nigdy nie rozrywał pan nieprzytomnej kobiecie bluzki, żeby zrobić masaż serca?
- Hm… - zmieszał się Albus. – No cóż, nie.
- W takim razie proszę przyjąć, że to zabieg uzdrowicielski jak każdy inny.
- Ale to pani będzie wkładać ten miecz – rzucił Dumbledore surowo. – Żebym potem nie miał żadnych kłopotów.
       Weszli do sali. Czekała już tam na nich grupa uzdrowicieli, dobranych dokładnie według zaleceń de Volaille: sami najlepsi w swoich dziedzinach. Do tego, ze względu na ryzyko związane z Wybrańcobójcą, upewniono się, że żaden z członków zespołu nie jest główną postacią jakiejkolwiek przepowiedni.
Na środku pomieszczenia stał prosty stół operacyjny, a na nim leżała Cho przykryta białym prześcieradłem. Była niezwykle wychudzona, chociaż od ataku, w którym została skrzywdzona, minęło wcale nie tak wiele czasu. Tylko unosząca się nieznacznie pierś wskazywała, że dziewczyna w ogóle żyje.
- Już jesteśmy – powiedziała Lukrecja.
- Bardzo dobrze – potwierdził starszy uzdrowiciel chłodnym, profesjonalnym tonem. – Bierzmy się do roboty.
       Rytuał trwał pięć godzin z okładem. Dubmeldore (tak się zmęczył, że nie pamiętał, jak się nazywa) i Lukrecja pracowali wspólnie z uzdrowicielami. W pewnej chwili, gdzieś tak po dwóch godzinach, magiczny miecz rozjarzył się niczym mugolska jarzeniówka. Ciało Cho zaczęło drżeć, a w końcu miotać się w drgawkach, dziewczyna głęboko oddychała, ale to nawet nie była połowa operacji…
     Wreszcie światło, jakie emitował miecz, zgasło. De Volaille zabrała go ze stołu operacyjnego, a wówczas Cho Chang, po raz pierwszy od dwóch tygodni, przewróciła się z pleców na prawy bok, podkładając sobie rękę pod głowę.
- Zrobione – powiedział starszy uzdrowiciel.
- Zgotujcie rosołu – rzekła profesor Lukrecja. – Będzie głodna jak wilk, kiedy się obudzi.

     W Pokoju Wspólnym opowieściom nie było końca. Każdy chciał usłyszeć historię o wyprawie ratunkowej, więc Potter i przyjaciele musieli powtarzać ją wielokrotnie. Z drugiej strony Harry, Hermiona, Kasandra i Draco starali się dowiedzieć czegoś o tym, co się działo pod ich nieobecność. Okazało się, że w Hogsmeade miał miejsce pościg aurorów za niezidentyfikowanym śmierciożercą, a do samego zamku przeniknął tajemniczy zamachowiec, który upodobnił się do Draco Malfoya. Usiłował spetryfikować McGonagall, ale coś mu nie wyszło i sam się spetryfikował. Dyrektor kazał go postawić jako krasnala ogrodowego przed chatą Hagrida.
- W dodatku Filch napisał do Ministerstwa, żeby oddali mu kasę za zasikany dywan – dodał Weasley.
      Siedzieli przy stole na stercie miękkich poduszek, jedli sernik i popijali wino. Harry z przodu, Kasandra obok niego, Hermiona z drugiego końca stołu, a Draco nieco dalej, z uwagą popatrując, czy przypadkiem Swiftsure nie próbuje zanadto zbliżyć się do Pottera.
- A co ze Snape’em? – zapytał Harry. – Nadal się tak dziwnie zachowuje?
- Snape jest na zwolnieniu – Ron machnął ręką. – Trzmiel wysłał go na chorobowe po tym, jak któregoś dnia przyszedł na lekcję w stroju kangura. Teraz zastępuje go taki jeden śmieszny gość. Za wiele się nie nauczysz, ale za to lekcja szybko zleci.
 - Co za gość? – zapytała Hermiona, ale nie zdążyła usłyszeć odpowiedzi, bo akurat nadszedł Blaise Zabini. Miał już solidną plerezę – krótko z przodu, długo z tyłu, pewnie wyhodował ją z pomocą magii. Ubrany był w skórzaną kurtkę, obcisłe dżinsy i srebrzyste kozaki, a pod szyją miał czerwoną bandanę.
- Żółwik, Smoku! – zawołał rozradowany do Malfoya.
- Człowieku, coś ty z siebie zrobił? – wykrzyknął zaszokowany Draco. – Milli Vanilli?
- Co, nie podoba ci się moja nowa powierzchowność? – Blaise zasymulował focha. – A tak w ogóle, to słyszałem co nieco o twojej rodzinie.
- Znaczy, co takiego? – zainteresował się Malfoy.
- Twój stary już chodzi na rzęsach – powiedział Zabini. – Nie dość, że ty zwiałeś, to jeszcze Sam-Wiesz-Kto zdążył mu już wyczyścić lodówkę i barek.
- Na pewno tam nie wrócę – Draco zaśmiał się bezsilnie.
- To co zrobisz w wakacje?
- Jeszcze nie wiem. Pójdę pod most, cokolwiek – rzekł tchórzofret. - Lepiej powiedz, co słychać w obozie Slytherinu.
- A po staremu – Zabini wzruszył ramionami, sięgając po fajkę wodną. – Crabbe i Goyle walą szlaban za szlabanem. Wiem z pewnych źródeł, że po twoim przeniesieniu pojawiło się spore rozczarowanie wobec Voldemorta. Teraz w domu jest znacznie mniej wannabe-śmierciożerców niż jeszcze w zeszłym roku. Zresztą zobacz sam.
      Pod przeciwległą ścianą pokoju grupa ex-Ślizgonów śpiewała pieśń o Voldemorcie:

Gdzie nie świeci słońce z rana,
Tam jest dom Czarnego Pana.
Tomasz Riddle tam przebywa,
Czarny paltot go okrywa.
Odtrącony i wyklęty,
Żądzą zemsty ogarnięty,
Upadł jemu koniec nosa,
Z oczów płynie krwawa rosa…

- Cały czas mnie zastanawia, kim był ten żebrak, który otworzył bramę między światami – powiedziała Kasandra Swiftsure. – Wyglądał jakoś znajomo…
- Przypomniałam sobie trochę z tych ksiąg, które czytałam przed wyprawą – stwierdziła Hermiona – i sądzę, że to był Sheggorath, Cukrowy Kocur. Tamtejszy bóg szaleństwa.
- To niech nas ma w opiece – powiedział Harry. – Bo to chyba jeszcze nie koniec.
- Chodźmy popływać – zaproponowała Kasandra, spoglądając zalotnie na Pottera.