Podążali
przez ciemny korytarz Hogwartu. Luną się nie przejmowali – i tak jej nikt nie
uwierzy. Było pusto, nikogo w zasięgu wzroku. Mimo wszystko musieli zachować
ostrożność. Dopiero by było, gdyby po wyjściu cało z tych wszystkich przygód
zarobili nagle szlaban u Snape’a…
Samotny zegar
przy ścianie pokazywał drugą w nocy.
- Ciekawe – zauważył Harry. –
Kiedy weszliśmy w tamten portal, było przed południem, a tu środek nocy.
- Czas u nich biegnie trochę
inaczej niż u nas – Hermiona szybko znalazła wyjaśnienie.
- Zmęczony jestem – powiedział
Malfoy. – Co robimy?
- Są trzy możliwości – zdecydował
Potter. – Możemy się zdrzemnąć w pokoju wspólnym, rozejść się po dormitoriach
albo od razu budzić Dumbledore’a. Ma ktoś inne propozycje?
- Wybieram trzecią – rzekła
Granger. – W końcu tu chodzi o życie Cho.
Dyrektor
już na nich czekał, widocznie w jakiś sposób dowiedział się wcześniej.
- Cieszę się, że wam się udało,
moi drodzy! – powiedział z niecierpliwością. – Gdzie jest artefakt z duszą Cho
Chang?
- To ten miecz – Hermiona odpięła
broń od paska. – Ostrożnie, może być bardzo niebezpieczny.
- Połóżcie go na biurku – nakazał
Dumbledore.
- Jak wygląda sprawa z Cho? –
zaniepokoił się Harry.
- Nie jest dobrze – dyrektor
spuścił wzrok. – Dziewczyna niknie w oczach. Strasznie schudła, od kiedy
wyruszyliście, uzdrowiciele od świętego Munga są bezradni.
- Teraz przynajmniej jest
nadzieja – zauważyła Kasandra.
- Tak jest – dyrektor uśmiechnął
się blado. – Nie wiem, co byśmy bez was zrobili. A teraz usiądźcie i
opowiadajcie.
Opowieść,
w czasie której uczestnicy wyprawy raczyli się herbatą i szarlotką, podgrzanymi
przez Dumbledore’a zaklęciem, trwała dobre kilka godzin. Dyrektor wypytywał o
szczegóły podróży oraz walki w siedzibie rodu Dagoth, lecz, na szczęście dla
Pottera i Malfoya, nie interesowały go bardziej przyziemne (czy raczej –
podziemne) przygody.
- Dobrze – powiedział wreszcie. –
Muszę teraz zabrać ten miecz do szpitala, a wy odpocznijcie. Zasłużyliście na
to.
Wieść
jakoś się rozeszła, bo gdy Harry i spółka wracali od Dumbledore’a, nagle
zostali obskoczeni przez grupę Kluchonów. Koledzy rzucali się im na szyję,
klepali po plecach, przekrzykiwali się.
- Nareszcie! – cieszył się Ron
Weasley. – Aleście pokazali tym cieciożercom!
- A ty skąd wiesz? – Harry był
zdziwiony, że wiadomości doszły do przyjaciela, zanim jeszcze zdążył
opowiedzieć komukolwiek poza dyrektorem.
- Przedwczoraj po południu pokazał
się nam Obleśny Jermołaj – wyjaśnił Weasley. – Opowiedział nam o tym, jak
leźliście przez pustynię, i o bitwie z nieprzyjacielem.
Draco
poczerwieniał na te słowa. Jeżeli bowiem duch Klimpfjallu towarzyszył im w
podróży i wszystko widział, to widocznie widział także…
- Zaraz! Jak to przedwczoraj? –
zdziwił się Potter. – Co dziś właściwie mamy?
- Niedzielę – powiedział
zdezorientowany Ron. – A czemu pytasz?
- Wyruszyliśmy we środę wieczorem
i byliśmy tam trzy noce – liczył Harry. – Czyli powinniśmy wrócić w sobotę, a
jest niedziela?
- W takim razie cały dzień
błąkaliśmy się gdzieś między światami – przyznała Hermiona. – Co prawda w ogóle
tego nie pamiętam.
- Ja też nie – odezwał się
Malfoy. – Ale to by wyjaśniało, czemu się czuję tak cholernie zmęczony.
- To chodźcie odpocząć do pokoju
wspólnego – zaproponował Ron.
- Odpocząć? – zdziwiła się
Hermiona. – A lekcje?
- Niedziela jest – przypomniał Weasley.
Niedziela
czy nie niedziela, personel szpitala św. Munga miał spore zadanie do wykonania.
Dumbledore szedł w stronę sali operacyjnej wraz z Lukrecją de Volaille, która
niosła na ramieniu Wybrańcobójcę. Oboje długo czekali na ten moment, kiedy będą
mogli aportować się do szpitala.
- Czy na pewno dokładnie
przestudiowała pani te księgi? – zapytał Lukrecję zaniepokojony. – Pewne
elementy rytuału wydają mi się… cóż, dziwne.
- O co konkretnie panu chodzi,
dyrektorze? – zapytała de Volaille.
- Cóż, jeżeli dobrze zrozumiałem
ten skrót, który przedstawiła mi pani przed wyruszeniem, to rękojeść tego
miecza trzeba będzie umieścić… - resztę zdania Dumbledore powiedział jej
szeptem na ucho.
- Dyrektorze – żachnęła się
opiekunka Klimpfjallu. – Nie czas się wstydzić, kiedy w grę wchodzi ludzkie
życie. Nigdy nie rozrywał pan nieprzytomnej kobiecie bluzki, żeby zrobić masaż
serca?
- Hm… - zmieszał się Albus. – No
cóż, nie.
- W takim razie proszę przyjąć,
że to zabieg uzdrowicielski jak każdy inny.
- Ale to pani będzie wkładać ten
miecz – rzucił Dumbledore surowo. – Żebym potem nie miał żadnych kłopotów.
Weszli
do sali. Czekała już tam na nich grupa uzdrowicieli, dobranych dokładnie według
zaleceń de Volaille: sami najlepsi w swoich dziedzinach. Do tego, ze względu na
ryzyko związane z Wybrańcobójcą, upewniono się, że żaden z członków zespołu nie
jest główną postacią jakiejkolwiek przepowiedni.
Na środku pomieszczenia
stał prosty stół operacyjny, a na nim leżała Cho przykryta białym
prześcieradłem. Była niezwykle wychudzona, chociaż od ataku, w którym została
skrzywdzona, minęło wcale nie tak wiele czasu. Tylko unosząca się nieznacznie
pierś wskazywała, że dziewczyna w ogóle żyje.
- Już jesteśmy – powiedziała
Lukrecja.
- Bardzo dobrze – potwierdził
starszy uzdrowiciel chłodnym, profesjonalnym tonem. – Bierzmy się do roboty.
Rytuał
trwał pięć godzin z okładem. Dubmeldore (tak się zmęczył, że nie pamiętał, jak
się nazywa) i Lukrecja pracowali wspólnie z uzdrowicielami. W pewnej chwili,
gdzieś tak po dwóch godzinach, magiczny miecz rozjarzył się niczym mugolska
jarzeniówka. Ciało Cho zaczęło drżeć, a w końcu miotać się w drgawkach, dziewczyna
głęboko oddychała, ale to nawet nie była połowa operacji…
Wreszcie
światło, jakie emitował miecz, zgasło. De Volaille zabrała go ze stołu
operacyjnego, a wówczas Cho Chang, po raz pierwszy od dwóch tygodni,
przewróciła się z pleców na prawy bok, podkładając sobie rękę pod głowę.
- Zrobione – powiedział starszy
uzdrowiciel.
- Zgotujcie rosołu – rzekła
profesor Lukrecja. – Będzie głodna jak wilk, kiedy się obudzi.
W
Pokoju Wspólnym opowieściom nie było końca. Każdy chciał usłyszeć historię o
wyprawie ratunkowej, więc Potter i przyjaciele musieli powtarzać ją
wielokrotnie. Z drugiej strony Harry, Hermiona, Kasandra i Draco starali się
dowiedzieć czegoś o tym, co się działo pod ich nieobecność. Okazało się, że w
Hogsmeade miał miejsce pościg aurorów za niezidentyfikowanym śmierciożercą, a
do samego zamku przeniknął tajemniczy zamachowiec, który upodobnił się do Draco
Malfoya. Usiłował spetryfikować McGonagall, ale coś mu nie wyszło i sam się
spetryfikował. Dyrektor kazał go postawić jako krasnala ogrodowego przed chatą
Hagrida.
- W dodatku Filch napisał do
Ministerstwa, żeby oddali mu kasę za zasikany dywan – dodał Weasley.
Siedzieli
przy stole na stercie miękkich poduszek, jedli sernik i popijali wino. Harry z
przodu, Kasandra obok niego, Hermiona z drugiego końca stołu, a Draco nieco
dalej, z uwagą popatrując, czy przypadkiem Swiftsure nie próbuje zanadto
zbliżyć się do Pottera.
- A co ze Snape’em? – zapytał
Harry. – Nadal się tak dziwnie zachowuje?
- Snape jest na zwolnieniu – Ron
machnął ręką. – Trzmiel wysłał go na chorobowe po tym, jak któregoś dnia
przyszedł na lekcję w stroju kangura. Teraz zastępuje go taki jeden śmieszny
gość. Za wiele się nie nauczysz, ale za to lekcja szybko zleci.
- Co za gość? – zapytała Hermiona, ale nie
zdążyła usłyszeć odpowiedzi, bo akurat nadszedł Blaise Zabini. Miał już solidną
plerezę – krótko z przodu, długo z tyłu, pewnie wyhodował ją z pomocą magii.
Ubrany był w skórzaną kurtkę, obcisłe dżinsy i srebrzyste kozaki, a pod szyją
miał czerwoną bandanę.
- Żółwik, Smoku! – zawołał
rozradowany do Malfoya.
- Człowieku, coś ty z siebie
zrobił? – wykrzyknął zaszokowany Draco. – Milli Vanilli?
- Co, nie podoba ci się moja nowa
powierzchowność? – Blaise zasymulował focha. – A tak w ogóle, to słyszałem co
nieco o twojej rodzinie.
- Znaczy, co takiego? –
zainteresował się Malfoy.
- Twój stary już chodzi na
rzęsach – powiedział Zabini. – Nie dość, że ty zwiałeś, to jeszcze
Sam-Wiesz-Kto zdążył mu już wyczyścić lodówkę i barek.
- Na pewno tam nie wrócę – Draco
zaśmiał się bezsilnie.
- To co zrobisz w wakacje?
- Jeszcze nie wiem. Pójdę pod
most, cokolwiek – rzekł tchórzofret. - Lepiej powiedz, co słychać w obozie Slytherinu.
- A po staremu – Zabini wzruszył
ramionami, sięgając po fajkę wodną. – Crabbe i Goyle walą szlaban za szlabanem.
Wiem z pewnych źródeł, że po twoim przeniesieniu pojawiło się spore
rozczarowanie wobec Voldemorta. Teraz w domu jest znacznie mniej wannabe-śmierciożerców
niż jeszcze w zeszłym roku. Zresztą zobacz sam.
Pod
przeciwległą ścianą pokoju grupa ex-Ślizgonów śpiewała pieśń o Voldemorcie:
Gdzie nie świeci słońce z rana,
Tam jest dom Czarnego Pana.
Tomasz Riddle tam przebywa,
Czarny paltot go okrywa.
Odtrącony i wyklęty,
Żądzą zemsty ogarnięty,
Upadł jemu koniec nosa,
Z oczów płynie krwawa rosa…
- Cały czas mnie zastanawia, kim
był ten żebrak, który otworzył bramę między światami – powiedziała Kasandra
Swiftsure. – Wyglądał jakoś znajomo…
- Przypomniałam sobie trochę z
tych ksiąg, które czytałam przed wyprawą – stwierdziła Hermiona – i sądzę, że
to był Sheggorath, Cukrowy Kocur. Tamtejszy bóg szaleństwa.
- To niech nas ma w opiece –
powiedział Harry. – Bo to chyba jeszcze nie koniec.
- Chodźmy popływać –
zaproponowała Kasandra, spoglądając zalotnie na Pottera.