piątek, 21 grudnia 2012

Rozdział 13


    Minęło kilka dni. Pierwszy szok minął, poległym obrońcom Hogwartu urządzono uroczysty pogrzeb, większość rannych wyszła ze szpitala. Uczniowie Klimpjallu na zmianę patrolowali teren wokół zamku, jak i samą szkołę (mieli nadzwyczajne pełnomocnictwa, które pozwalały im wydawać polecenia prefektom z innych domów).
Mimo wszystko Hogwart huczał od opowieści i plotek. Szeptem przekazywano sobie stwierdzenia, że ten i ów był poprzedniego dnia przed atakiem widziany w jakimś nietypowym miejscu. Tych, którzy brali udział w obronie, bez ustanku molestowano o szczegółowe opowieści. Nawet ich wersje znacznie się różniły. Ktoś stwierdził, że Potter osobiście zabił wodza napastników, albo że profesor de Volaille walczyła nago. Niektórzy rzekomo dostrzegli pomiędzy szaroskórymi samego Voldemorta. Inni mówili, że widzieli wśród obrońców elegancko ubranego brodacza z laską, który z obłąkańczym chichotem ciskał w napastników kule ognia, palącego ich samych, ale nie tykającego sprzętów.
Wieść, że napastnikami były elfy, rozeszła się szybko. Wielu uczniów kojarzyło elfy ze skrzatami, więc Zgredek i reszta ciągle musieli udowadniać, że nie są wielbłądem. Plotkowano wszędzie: w dormitoriach, na przerwach, a zwłaszcza na błoniach Hogwartu, skąd w dalszym ciągu było widać resztki stosu, na którym spalono zwłoki napastników. Tego dnia była ładna pogoda, więc uczniowie wylegli na dwór, wpatrując się w resztki pobojowiska, to znów w wybranych Kluchonów patrolujących na miotłach przestrzeń dookoła zamku. Harry akurat miał wolne, za to czekała go dziś nocna zmiana, więc korzystał z wolnego czasu, wylegując się na trawie. Tymczasem Hermiona wraz z opiekunką domu przesiadywała w bibliotece, usiłując odnaleźć w na wpół zapomnianej części zbiorów informacje o innym świecie i tworzeniu portali do niego.
Atak na Hogwart był niezwykle doniosłym wydarzeniem, ale nie tylko o nim dyskutowano. Na drugim końcu błoń, w grupce uczniów Slytherinu, ktoś wykrztusił zaszokowany:
- A wiecie, że Draco i Potter… eee… no wiecie?
      Ślizgoni na tę wieść zareagowali silnym dysonansem poznawczym. Taka postawa ich drogiego przywódcy Malfoya nie mieściła im się w głowie, więc zaczęli kląć i spluwać z obrzydzeniem. Tylko jedna Pansy Parkinson zmrużyła oczy i jęknęła: - Jakie to słodkie!
        Wtem nadleciało ogromne stado kruków. Ptaszyska zaczęły zrzucać na uczniów ulotki. Harry podniósł jedną. Tekst stwierdzał, że uczniowie Hogwartu nie mają się czego bać, albowiem ród Dagoth jest ich sprzymierzeńcem i został wezwany na pomoc, aby obalić krwawą tyranię Dumbledore’a. Można się było dowiedzieć, że stary Drops bez przerwy daje w żyłę i chleje whisky wiadrami, w dodatku mugolską. Syriusz Black został tylko ranny w bitwie w Ministerstwie Magii, ale dobił go Dumbledore jako naocznego świadka swoich licznych zbrodni, bo się wystraszył, że Black zacznie sypać. Co więcej, Lord Voldemort zawsze miał na uwadze tylko i wyłącznie dobro Hogwartu i całego świata czarodziejów i nigdy nikogo nie napadł, a Cedryk Diggory został zabity w obronie własnej, bo to był skrytobójca nasłany przez Dumbla. Krótko mówiąc, ulotki zawierały tak prymitywną voldemortystowską propagandę, że tylko najbardziej ograniczeni i zacietrzewieni Ślizgoni, tudzież Pomyluna, mogli ją wziąć na poważnie. Brakowało tylko stwierdzenia, że Dumbledore zarżnął własną babkę oraz że jada na obiad małe dzieci i jest masonem.
       Harry zgniótł ulotkę i wytarł nią sobie buty. Ciekawa sprawa, od czasu ataku nie widział Kasandry… to znaczy nie, na którychś zajęciach była, ale generalnie nie rzucała się za bardzo w oczy pewnie bardzo przeżywa na brodę Merlina cała łąka zasłana ulotkami i kto to teraz posprząta Filch dostanie cholery jak zobaczy żeby tylko nie było tak że to prefekci będą musieli wszystko pozbierać a może by tak wyskoczyć na sobotę do Hogsmeade czemu ci Ślizgoni tam się tak żołądkują jeśli chodzi o te ataki i tak gorzej nie będzie a Cho dalej w śpiączce wypadałoby iść do Munga raczej w piątek a w czwartek przyłożyć się do nauki zjadłbym rogalika z dżemem…
       Harry obrócił się na drugi bok i spróbował zażyć więcej relaksu, dopóki jeszcze miał czas.

Tymczasem Draco, zupełnie nieświadomy konsternacji, jaką wywołał wśród swoich ekswspółdomowiczów, udał się do Hogsmeade pozałatwiać różne sprawy.
Najpierw zamówił u krawca nową szatę na miejsce tej, którą mu rozcięli napastnicy w czasie obrony Hogwartu. Zajrzał do Miodowego Królestwa, wysłał kilka listów sowią pocztą, w tym anonimowe łajnobomby do znajomych śmierciożerców. W innym sklepie oglądał różdżki i zastanawiał się, na którą z nich będzie go stać. Zaopatrzył się także w butelkę oliwki, z pewnym niepokojem konstatując, że nie bardzo wie, po co. Przejrzał świeżego „Proroka Codziennego”, w którym pojawiła się ciekawa informacja. Zakon Feliksa, ów gang mugolskich pozerów, po pacyfikacji przeprowadzonej przez Pottera rozpadł się, tworząc dwa nowe gangi: Whorecrooks oraz Hunów-w-Occie.
Draco zgłodniał. Poszedł do nowo otwartej jadłodajni „GoBlin” i zamówił zupę ogonową. Od czasu wstąpienia do Szóstego Domu cenił sobie prostą kuchnię i raczej unikał wymyślnych potraw.
Zjadł ze smakiem i z grzankami. Odniósł talerz i odwrócił się w stronę wyjścia, gdy ktoś nagle wyrósł tuż przed nim.
- Draco! – zawołała Bellatrix Lestrange. – Czemu się tyle czasu nie odzywasz?!
        Malfoy z początku się wystraszył, lecz zaraz obrzucił ciotkę obojętnym spojrzeniem i milcząco ustąpił w bok.
- Toczymy teraz wojnę i Czarny Pan żąda posłuszeństwa – rzekła Bellatrix. – Jeżeli w niedzielę nie stawisz się przed jego obliczem w Malfoy Manor, to zostaniesz potraktowany jak dezerter. A przecież wszyscy wiedzą, co się na wojnie robi z dezerterami.
        Draco popatrzył na nią skupionym wzrokiem, jakby nie rozumiał, co ona mówi.
- Aj kent help ju – powiedział, po czym, żeby jeszcze bardziej sprawiać wrażenie cudzoziemca, tylko z wyglądu podobnego do Malfoya, wybełkotał kilka tureckich przekleństw, których nauczył się kiedyś od Wiktora Kruma. Odwrócił się i wyszedł.
- Pożałujesz tego, Draco! – krzyknęła Lestrange do jego pleców. – Nasz nowy sojusznik jest niezwyciężony!
Malfoy nie raczył się nawet obejrzeć, więc Bellatrix wyciągnęła różdżkę i wycelowała w jego zad. Z wielkiego zdenerwowania zamiast „Crucio” zawołała „Ciucro!” – i spadł na nią deszcz kiszonej kapusty. Tymczasem bufetowy bardzo starannie nic nie zauważał.

Kiedy Malfoy wyszedł na ulicę, oddalił się na bezpieczną odległość i upewnił, że ciotka go nie śledzi. Potem wstąpił do sklepu. Stał przez chwilę, wodząc po półkach zamyślonym wzrokiem, aż wreszcie zdecydował się na zakup dużego pluszowego misia. W tym przypadku określenie „duży” oznaczało, że sięgał Draconowi do piersi i ważył dobre siedemdziesiąt funtów; ale za to był w promocji. Dopiero po zapłaceniu przyszło Malfoyowi do głowy, że odtransportowanie niedźwiedzia do Hogwartu będzie dość problematyczną sprawą. I dość męczącą.
Przez moment miał zamiar pożyczyć od kogoś miotłę i polecieć na niej do zamku z misiem uwiązanym na linie. Zdał sobie jednak sprawę, że mógłby w ten sposób spowodować trudne do oszacowania szkody, a nie spodziewał się w najbliższym czasie zbyt wysokiego kieszonkowego. Zresztą i tak dzisiejsze zakupy były w pewnym sensie szaleństwem.
Wtedy Draco przypomniał sobie, że Kluchoni mogą się teleportować do szafy w korytarzu, która zasłania lukę w zabezpieczeniu. Co prawda z misiem może być ciężko się zmieścić, ale trzeba spróbować…
Skręcił w zaułek, wyjął z kieszeni świstoklika w postaci podeszwy od trampka, mocno przytulił monstrualnego pluszaka – i już go nie było.

Zasadniczo transport misia świstoklikiem się udał. Jednakże Malfoy, decydując się na taki sposób transportu, nie przewidział jednej rzeczy, mianowicie Snape’a, który w ramach frustracji schował się do tej właśnie szafy, nie wiedząc o jej związku z teleportacją. Siedział tam i rozmyślał nad metodami przyszpilenia podejrzanie się zachowujących uczniów, gdy nagle na jego plecach wylądowało coś ciężkiego i puchatego. Draco, ściśnięty w rezultacie między misiem a ściankami szafy, stęknął potężnie i nabił sobie guza. Severus poznał go po głosie i tym samym koncepcja wyślizgnięcia się z szafy, zanim nauczyciel się zorientuje, szybko się zdezaktualizowała.
Draco dostał szlaban. Głowa go bolała, więc niezbyt jasno szło mu wymyślanie przekonywającej odpowiedzi na pytanie, skąd wziął się nagle w szafie. Wahał się pomiędzy „ktoś rzucił na mnie Imperiusa” a „byłem tam już wcześniej, tylko pan mnie nie zauważył”. O dziwo, Snape szybko porzucił ten wątek i wypytywał Malfoya głównie o to, czy w czasie bitwy rzucał zaklęcia niewybaczalne, czy widział, żeby ktoś inny je rzucał, oraz co na to dyrektor. Potem kazał posprzątać klasopracownię od eliksirów.
Kiedy już było po wszystkim, zdążyło się ściemnić. Draco wrócił do szafy, po drodze napotykając patrolującą Mariettę Edgecombe. Połowa Klimpfjallu miała dziś w nocy ucztę, reszta albo pełniła służbę, albo już poszła się kimnąć.
Marietta zniknęła za rogiem korytarza, a Malfoy otworzył szafę, ostrożnie sprawdzając, czy nie ma w niej znowu Snape’a. Był w niej tylko pluszowy miś, więc Draco zarzucił go sobie na plecy i pobrnął w kierunku wieży Ravenclawu.
Tu okazało się, że wciągnięcie pluszaka na górę do dormitorium też nie było bułką z masłem. Misio był po prostu niemiłosiernie ciężki. Tchórzofret początkowo niósł go na plecach, ale się zmęczył. Ledwo zrzucił niedźwiedzia z grzbietu, a już musiał na gwałt przytrzymywać go, aby nie potoczył się po schodach na dół. No syzyfowa praca, kurde balans! Jak kogoś spotka na tych schodach, to umarł w butach…
Teraz Malfoy zastosował inną technikę. Postawił misia i krótkimi zrywami podnosił go o dwa, trzy stopnie, pomagając sobie nogą. Za którymś razem podniósł go na tyle wysoko, że stracił równowagę i w ostatniej chwili udało mu się złapać poręcz, aby nie pokoziołkować w dół. Później próbował po prostu wtaczać pluszaka pod górę. To rozwiązanie było dość bezpieczne, ale strasznie powolne. Kiedy wreszcie Draco znalazł się w dormitorium Ravenclawu, sam nie pamiętał, jak się nazywa.
Postawił misia w kącie i przykrył kocem, żeby jego krukońscy współspacze nie zauważyli. Potem wysłuchał raportu skrzata, który miał za zadanie czytać wszystkie listy przychodzące do Malfoya, aby ten ostatni się nie denerwował, a następnie mocno zmachany poszedł spać.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Rozdział 12


       Harry obudził się z bólem głowy. Czuł chłód, bo leżał na posadzce, tylko jego głowa spoczywała na czyichś kolanach. Otwierając oczy, napotkał niekompletne spojrzenie Alastora Moody’ego. Zdziwił się, że Szalonooki trzyma sobie jego głowę na kolanach, lecz potem wróciła mu zdolność logicznego myślenia i zdał sobie sprawę, że jest to fizycznie niemożliwe, gdyż Moody siedzi w pewnej odległości od niego. Harry spojrzał w górę. Osobą wspierającą jego rozbity czerep była Kasandra Swiftsure. W jej oczach krył się smutek, który akurat w tych okolicznościach był całkiem na miejscu.
      Korytarz był cały zasłany zwłokami o szarej skórze. Filch wraz z kimś innym wynosił trupy napastników. Potter bez trudu dostrzegł, że zwycięstwo nie przyszło łatwo. Nieopodal leżała Krukonka, którą kojarzył z uczt jako malarkę; wpatrywała się w przestrzeń nieruchomym, szklistym spojrzeniem. Pod ścianą jakaś dziewczyna płakała rozdzierająco, a chłopak ciągnął potężnie z butelki, gdy pani Pomfrey zakładała mu opatrunek. W głębi ktoś próbował usunąć rozwalone meble i odstawić na miejsce te, które jeszcze się nadawały.
- Przyszedłeś do siebie, chłopcze – Moody spojrzał na Harry’ego swym okiem. – Miałeś dużo szczęścia. Tamto zaklęcie by cię zabiło, gdyby ta młoda dama nie odepchnęła cię z jego drogi.
      Kasandra lekko się zarumieniła, ewidentnie nie chciała, aby robiono z niej bohaterkę. Dłoń położyła na czole Pottera, ostrożnie, aby nie urazić guza.
Nadszedł Ron Weasley. Prawą rękę miał obandażowaną.
- Jesteś! – zawołał na widok Harry’ego. – Wszyscy się o ciebie martwiliśmy.
- Co z pozostałymi? – Potter nie pozwolił mu powiedzieć więcej. – Hermiona? Draco?
- Hermiona doznała lekkich odmrożeń – wyjaśnił Ron. – Malfoya cięli sztyletem po żebrach, ale powierzchownie, szata wyhamowała ostrze. Chyba nikt nie wyszedł z tej bitwy bez obrażeń.
- Co z Cho? – Harry nagle przypomniał sobie jej bolesny krzyk i powykręcane ciało.
- Niedobrze – Ron posmutniał. – Mocno oberwała, zawieźli ją do szpitala. Jest w śpiączce. Uzdrowiciele mówią, że jej stan jest ciężki, ale stabilny. Na razie nie potrafią nic więcej poradzić, mają pełne ręce roboty z innymi rannymi.
- Ale pokonaliśmy ich? – dopytywał się Harry.
- Tak, udało się – Weasley pokiwał głową. – Zaraz po tym, jak zaliczyłeś glebę, zrobiło się naprawdę niewesoło. Dzięki Merlinowi, że profesor Moody akurat był w szkole. Bez niego nie dalibyśmy rady. Zresztą i tak było ciężko, bo przeciwnicy ciągle dochodzili i dochodzili.
Harry stłumił chęć wygłoszenia nieprzyzwoitego kalamburu, który przywiodło mu na myśl ostatnie zdanie przyjaciela. Zamiast tego zwyczajnie zapytał, co było dalej.
Nawet po przybyciu Moody’ego sytuacja wyglądała poważnie. Na szczęście komuś udało się ocucić profesor de Volaille, a ona, jakimś cudem, zamknęła portal, przez który wpadali napastnicy. Szalonooki poprowadził obrońców do gwałtownego kontrataku i wyrzucił szaroskórych z zamku na błonia. Tam już Hagrid poszczuł napastników akromantulami. W końcu przeciwnik został zepchnięty do Zakazanego Lasu, gdzie już centaury i dementorzy mieli mu wyrobić papiery.
      Potter zaczął wstawać. Kasandra podtrzymywała go delikatnie, ale pewnie. Mimo wszystko zastanawiało go jeszcze jedno – to samo, co zapewne wszystkich innych:
- Ale kto to właściwie był?
- Wszyscy się nad tym zastanawiamy – rzekł Moody. – Profesor de Volaille mówi, że elfy.
- Bez jaj! – rzucił zszokowany Ron. – Nie powiecie mi, że to coś, co wyglądało jak kałamarnica w ornacie, to też elf.
- Nie wiem, co to było – pochylił głowę Szalonooki. – Ale to usmażyłem.
          Przybiegł Neville Longbottom.
- Wszyscy nasi do sali zaklęć! – zawołał. – Dumbledore nakazał zbiórkę!
          Harry smętnie szedł korytarzem, ciągle mając przed oczami Cho Chang, jej nienaturalnie wykręcone nogi i wyraz bólu na twarzy. Gdyby zareagował szybciej na wołanie o pomoc, może by ją uratował. A teraz wszystko w rękach uzdrowicieli…
       Z naprzeciwka nadszedł Draco Malfoy z Zabinim i Hermioną. Przez niedopiętą koszulę widać było zwoje bandaża. Draco, jakby bledszy niż zazwyczaj, podbiegł do Harry’ego, chwycił go w ramiona. Wobec ataku tajemniczych nieprzyjaciół scena taka nikogo właściwie nie dziwiła, zresztą Hermiona już czekała w kolejce.
- Cieszę się, że cię widzę, Potter – szepnął Malfoy, krzywiąc się z bólu od nacisku na ranę. – Nie możesz sobie wyobrazić, co czułem, kiedy straciłeś przytomność.
- Słyszałem, że też dostałeś – Harry obrzucił go wzrokiem.
         Draco wzruszył ramionami.
- Chętnie ci pokażę tę bliznę na osobności – zapowiedział, nonszalancko mrugając. – Oczywiście wtedy, kiedy to wszystko się uspokoi.
        Zaraz potem pochwycił ciężkie spojrzenie Kasandry i pod jego naporem odsunął się od Harry’ego, którego z kolei Hermiona złapała w ramiona.
- To desant z innego świata – powiedziała.
- Wiesz coś więcej? – Harry byłby w tej chwili gotów gołymi rękami rozwalić jakiś mur w zamian za informacje.
- Tylko tyle, co wspominała profesor de Volaille – oznajmiła Granger. – To wszystko się jakoś wiąże z mydłem słodowym.
- Co ty powiesz? – Kasandra podeszła bliżej, stając ostrożnie między Harrym a jego przyjaciółką. Potter zauważył, że jest jakby bardziej pewna siebie, niż przedtem.
- Wychodzi na to – ciągnęła Hermiona - że pomiędzy naszym światem a tym, z którego przybyli napastnicy, możliwe jest podróżowanie. Czasem małe szczelinki między światami powstają samorzutnie, i to właśnie przez nie wpadają te mydła. Zjawisko odnotowano co najmniej w trzech miejscach: u nas, w Bobatonie i gdzieś w Bułgarii. Odpowiednio wyszkolony czarodziej może otworzyć większy portal, chociaż to bardzo trudne. Przez taki zaatakowały elfy, o ile to rzeczywiście były elfy. Zresztą nasza opiekunka pewnie powie nam więcej.

        Lukrecja de Volaille, której ciągle kręciło się w głowie po tym, jak oberwała zaklęciem, podążała wraz z Albusem Dumbledore’em na miejsce zdarzenia. Wszyscy byli przybici zarówno nagłym atakiem, jak i poniesionymi przez Hogwart stratami wśród uczniów.
- Czworo zabitych – stwierdził ze smutkiem dyrektor. – Kilkanaście osób trafiło do św. Munga. Cena naszego zwycięstwa była za wysoka…
     Jakby sama śmierć nie była wystarczającym nieszczęściem, czeka go jeszcze rozmowa z rodzinami zabitych i rannych, organizacja pogrzebu, stworzenie oficjalnej wersji wydarzeń dla opinii publicznej… Potoczył wzrokiem po ścianach pokrytych sadzą i krwią.
- Do tego trzeba doliczyć koszty remontu – zauważył, byle tylko zająć myśli czymś innym. – Odnowienie ścian i podłogi, zakup nowych mebli…
- I jeden z nich nasikał na dywan! – wtrącił się wściekły Filch.
       Weszli do sali zaklęć: Dumbledore, de Volaille oraz Moody. Woźny został na korytarzu i pilnował drzwi. W środku zgromadzony był już prawie cały Klimpfjall. Czekać na resztę? Nie, przypomniał sobie dyrektor. Reszta to straty.
- Drodzy Kluchoni – westchnął. – Nie zamierzam wam ogłaszać, że Hogwart został zaatakowany, skoro, jako jego obrońcy, wiecie o tym najlepiej. Właściwie produkować się tu będzie głównie profesor de Volaille. Mam tylko jedną prośbę, a w zasadzie nakaz: o tym, co tu zostanie powiedziane, nie powinien się dowiedzieć nikt oprócz tych, którzy i tak wiedzą o istnieniu Szóstego Domu. Profesor Umbridge, mimo wszystko, także nie powinna. Profesor Moody miał również pozostawać w niewiedzy, ale tak się złożyło, że dowiedział się o tym, że tak powiem, na ostro. Pani profesor…
        Dumbledore usunął się na bok, a Lukrecja stanęła na środku pomieszczenia.
- Zapewne niektórzy z was już słyszeli, że napastnikami były elfy – zaczęła. – I w dodatku przybysze z innego świata. Z tym się wiąże druga rola Szóstego Domu. Mieliśmy nadzieję, że na razie nie będzie potrzebna. Cóż, okazało się inaczej. Zwróćcie uwagę: wiedzieliście od razu, w którym miejscu zamku nastąpił atak?
      Wśród uczniów dał się słyszeć szum. Rzeczywiście, wszyscy niemal równocześnie usłyszeli wołanie o pomoc i pobiegli w odpowiednie miejsce.
- Zaczęło się to wieki temu – ciągnęła de Volaille. Widać było, że mówi mało składnie, jest poruszona tym, co się zdarzyło – W innym świecie była wyspa zwana Porannym Wiatrem…
- Co za idiotyczna nazwa – szepnął Ron.
- Nie bardziej, niż Wieprzowe Kurzajki – odpowiedział mu Harry i wrócił do słuchania nauczycielki.
- …zamieszkana przez elfy o szarej skórze i czerwonych oczach. Rządziło nimi pięć wielkich rodów. Szósty, ród Dagoth, dążył do pokonania pozostałych przez mord, zdradę i odrażające, zakazane rytuały. Był w nim jednak młody elf, Dagoth Dreyfus, który miał dość zła czynionego przez swoich krewniaków. Chciał tylko żyć pełnią życia, zaspokajać pragnienia swoje i innych. Zerwał więzi z rodem Dagoth i uciekł przez portal do naszego świata. Akurat w sam raz, by spotkać założycieli Hogwartu. Stał się najlepszym przyjacielem Klausa Klimpfjalla, który, jak pamiętacie, o mało nie został narzeczonym Helgi Hufflepuff. Okazało się jednak, że słudzy rodu Dagoth przekroczyli granicę światów, by ukarać odstępcę.
Wtedy Dreyfus i Klimpfjall postanowili utworzyć dodatkowy, tajny dom w Hogwarcie. Szósty Dom jako przeciwieństwo Szóstego Rodu, zresztą w niektórych językach te pojęcia brzmią tak samo. Z jednej strony służący hedonizmowi i samorealizacji, ale o tym już wiecie, a z drugiej – będący linią obrony na wypadek, gdyby słudzy rodu Dagoth znów wdarli się do naszego świata. Jak widać, już się wdarli, i są poważne podstawy, aby sądzić, że działali w sojuszu z Voldemortem.
Zapanowała konsternacja, jednak gwar szybko ucichł, bo wszyscy chcieli się dowiedzieć więcej.
- Jako uczniowie Szóstego Domu, błyskawicznie zareagowaliście na atak – powiedziała de Volaille. – Tak miało być. Kiedykolwiek najeźdźcy z rodu Dagoth znowu wejdą do naszego świata, Kluchoni dowiedzą się pierwsi.
        Spojrzała na Dumbledore’a, jakby szukając potwierdzenia.
- Atak już nastąpił, ale w każdej chwili może dojść do kolejnego – przestrzegła Kluchonów. – W związku z tym, korzystając z pełnomocnictw, które otrzymałam w Ministerstwie Magii, nadaję wam wszystkim status aurorów pomocniczych. Na naszych barkach spoczywa ochrona Hogwartu przed rodem Dagoth. Miejcie oczy i uszy szeroko otwarte.
        Tym razem wzrok Lukrecji zatrzymał się na Harrym.
- Niestety, wasz prefekt Murtaza został poważnie ranny i trafił do szpitala – powiadomiła. Kilka dziewczyn załkało. – W związku z tym mianuję nowych prefektów. Panie Potter, panno Swiftsure, mam nadzieję, że mnie nie zawiedziecie. A właściwie nas wszystkich.
        Na koniec jeszcze zabrał głos Dumbledore.
- Moi drodzy, bardzo ważna rzecz. Nie dajmy się zastraszyć. Trzeba zwiększyć czujność, ale niech to was nie odwiedzie od normalnego szkolnego bytowania. Niech przeciwnik widzi, że nie jest łatwo nas złamać.

niedziela, 9 grudnia 2012

Rozdział 11


      Harry był w dormitorium i już miał się kłaść, kiedy w jego umyśle eksplodował przeszywający krzyk. Niebezpieczeństwo! W ułamku sekundy zdał sobie sprawę, że to krzyczała Cho. W jej głosie był niewyobrażalny ból…
       Zanim zdążył pomyśleć, złapał za różdżkę i wybiegł z dormitorium. Razem z Ronem, który najwyraźniej usłyszał to samo. W korytarzu niemal zderzyli się z Malfoyem.
       Nie wiadomo skąd, Harry wiedział, w którą stronę biec. To gdzieś na dole… Kiedy wreszcie dopadli korytarza, z którego nadeszło wezwanie, zamarli. Powykręcane ciało Cho Chang leżało na posadzce, a nad nią stały trzy istoty o szarozielonej skórze, spiczastouche i czerwonookie. Za nimi powietrze falowało, a z tej fali wychodziły kolejne. Jedni byli całkiem nadzy, inni mieli przepaski biodrowe. Już sam widok napastników mroził krew w żyłach. Harry jednak dostrzegł coś jeszcze gorszego. Niektórzy z nich mieli zamiast twarzy wielkie dziury, przez które było widać wydrążone wnętrze czaszki. Na widok uczniów szaroskórzy zaczęli coś krzyczeć, a potem rzucili się na nich.
   Rozgorzała bitwa. Na miejscu, jakimś cudem, znalazł się niemal cały Klimpfjall. Groźne okrzyki i nieartykułowane ryki napastników mieszały się z wykrzykiwanymi zaklęciami. Kolejny piorun kulisty przeleciał dwa kroki od Harry’ego, powalając na ziemię jakiegoś Ślizgona. Tymczasem Teodor Nott celnym zaklęciem powstrzymał trzech napastników.
       Uczniowie Hogwartu kryli się za meblami, drzwiami i wszelkimi innymi osłonami, ale że nie było ich za wiele, kilka osób już leżało na posadzce. Harry nie miał czasu się przyglądać. Miał wrażenie, że różdżka w jego dłoni parzy od zaklęć rzucanych jedno po drugim.
Najeźdźcy atakowali falami, jedni z gołymi rękami, inni z maczugami czy sztyletami. Zaklęcia obrońców ścinały ich bez trudu, ale kiedy jedna grupa padła, po niej nadchodziła następna. Kilku siwowłosych trzymało się z tyłu, miotając w uczniów własne czary bojowe. Nie używali różdżek. Za ich plecami kłębili się kolejni, którzy porywali meble i zaczynali je przestawiać. Nie wyglądało to, jakby tworzyli z nich osłony dla walczących towarzyszy, tylko jakby wpadli w szał aranżacji wnętrz. Przestawiali szafy na środek pomieszczenia, odwracali stoły do góry nogami, budowali piramidy z krzeseł…
Ron, oprócz czarów, obrzucał napastników wyrafinowanymi obelgami. Parę kroków dalej Lukrecja de Volaille, zuchwale wystawiając swą bujną pierś na kpinę z niebezpieczeństwa, waliła z dwóch różdżek. Wśród głosów wykrzykujących zaklęcia dało się też słyszeć Hermionę, Finch-Fletchleya, Zabiniego… Draco nie przypominał tego samego chłopaka, który kilka godzin wcześniej łkał na ramieniu Pottera. Teraz stał na galeryjce i ciskał avadami w szaroskórych, wołając donośnie: „This is the part when you fall down and BLEEEED to death!!!”.
Kluchoni bili się dzielnie, jednak nieprzyjaciół wydawało się nadchodzić coraz więcej. Teodor Nott w ferworze walki zapomniał o osłonie i nieopatrznie wysunął się do przodu. Dopadła go zaraz czwórka pustogłowych. Zaczęli go bezlitośnie bić i kopać.
Hermiona zaklęciem odrzuciła napastników do tyłu, a Murtaza az-Zahri wyskoczył i odepchnął Notta w kierunku swoich.
- Chcecie walczyć czterech na jednego? Proszę bardzo! – krzyknął do szaroskórych i rzucił się w sam ich środek, w locie transmutując w ośmiornicę. Swymi mackami dusił, łamał karki, wytrącał broń z rąk, podcinał nogi. Lecz chociaż opór Kluchonów trwał, a napastnicy przewracali się o meble, które sami w jakimś szale bez sensu poustawiali, atak trwał… Cienka czarna linia wkrótce pęknie i mury Hogwartu staną się sceną rzezi…
      Harry dostrzegł poruszenie w głębi. Przez portal – bo to chyba z czymś takim mieli do czynienia – przeszła postać w długiej, brunatnej szacie. Kiedy podeszła bliżej światła, okazało się, że w miejscu twarzy ma ohydną mackę czy trąbę.
       Cisnęła jednym zaklęciem – dziewczyna w mundurku Gryffindoru stanęła w płomieniach. Cisnęła drugim – Lukrecja de Volaille upuściła różdżkę i złapała się za serce. Istota z trąbą podniosła ręce, by po raz trzeci rzucić zaklęcie. Nagle rozległo się donośne „Sektumsempra!” i napastnik padł zakrwawiony na ziemię. To Severus Snape przybiegł i pokazał, co myśli o takim zakłócaniu jego wolnego czasu.
     Harry opadał z sił, dwoiło mu się przed oczami. Czyżby to miał już być koniec? Nowy fortel Voldemorta? A może nie? Może Hogwart ma zupełnie innego wroga i jemu, Potterowi, przyjdzie tu polegnąć, nie pokonawszy Czarnego Pana? Poprawił okulary, wycelował w jednego z siwych… Wtedy z portalu coś wyszło. Coś dużego.
     Przypuszczalnie nawet Hagrid nie widział czegoś podobnego. To było wielkie, pękate, z dużą ilością macek. Nie szło ani pełzło, lecz jakby sunęło ponad ziemią. I co najgorsze – miało na sobie długą, bogato wyszywaną szatę, co pozwalało sądzić, że to coś kiedyś było człowiekiem. Bądź istotą zbliżoną.
     Harry wpatrywał się jak zahipnotyzowany w potwora, przed którym nawet reszta napastników jakby ustąpiła. Macki na głowie… tego czegoś zadrżały, poruszyły się i uniosły. Wyleciała z nich wielka, zielona kula. Zielona jak avada. Leciała prosto na Pottera…
     Nie mógł się ruszyć. Czas jakby się zatrzymał, magiczny pocisk wydawał się przemierzać korytarz w ślimaczym tempie, a Harry tylko wpatrywał się. Zauroczony? Przeczuwając nieuniknione?
       Nagle ktoś z całej siły wpadł na niego z boku, podcinając mu kolana. Potter uderzył głową o posadzkę i stracił przytomność…

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Rozdział 10


       Śledztwo w sprawie mydła słodowego ujawniło, że woźny Filch od dawna znajdował je kilka razy do roku i oddawał Hagridowi. Ten zaś dodawał je do swojej wysokoprocentowej karmy dla kotów, którą wytwarzał z myszy złapanych w Zakazanym Lesie. Krzywołap dostawał po nich takiego pałera, że potrafił się za jednym podejściem wdrapać na mur Hogwartu. Co prawda ustalenia te w dalszym ciągu nie wyjaśniały, skąd mydło tak naprawdę się brało.
Profesor Sprout opowiadała o tym z pewnym niedowierzaniem Alastorowi Moody’emu. Szalonooki w podróży służbowej zatrzymał się w Hogwarcie, siedzieli więc razem nad kuflami ziołowego grzańca.
- Wiele bym dała, żeby się dowiedzieć, z czego oni robią to mydło – wyznała, po czym pogrążyła się w rekapitulacjach na temat dziwnych wydarzeń, jakie ostatnio miały miejsce w szkole. Niektórzy uczniowie zachowywali się bardziej swobodnie i wyzywająco od innych, a nawet niektóre dziewczyny były większe od innych. Snape robił się tak tajemniczy i zgryźliwy, że prawie roztaczał wobec siebie namacalną zaporę mroku, nowa nauczycielka de Volaille chodziła nieprzystojnie wydekoltowana, a uczniowie jakby nigdy nic latali nad Zakazanym Lasem i nie mieli z tego tytułu żadnych nieprzyjemności. Pomona nie wiedziała, co o tym wszystkim sądzić.
- Na tle tego wszystkiego, kto by się przejmował jakimś mydłem pojawiającym się nie wiadomo skąd? – podsumowała Sprout.
- Widmo krąży po Hogwarcie – odrzekł Moody. – Widmo szaleństwa.
           
Po lekcjach Harry poszedł na chwilę do dormitorium, aby coś stamtąd zabrać. Kiedy już znalazł się na miejscu, zupełnie zapomniał, co to miało być. Spojrzał w okno i zamyślił się. W ostatnim czasie działo się sporo rzeczy trudnych do wytłumaczenia, a on w dalszym ciągu bardzo intensywnie starał się nie dziwić niczemu, ale z trudem mu to wychodziło. Jakby nie dość było problemów z Voldemortem, no i naturalnie z nauką. Harry doszedł do wniosku, że z dzisiejszej lekcji wróżbiarstwa nie zapamiętał absolutnie nic. Trudno się dziwić, bo Kasandra Swiftsure przyszła dziś w rozpiętych włosach. Dopiero wtedy zobaczył, jak bardzo kędzierzawe są w rzeczywistości. Mógłby bez końca nurzać się w tych bujnych, czarnych falach, wdychając aromatyczną woń wiosennych łąk, który owiewał każdego, kto by obok Kasandry przeszedł. Na razie jednak się nie nurzał. Samego go to dziwiło, biorąc pod uwagę, że podczas kluchońskich uczt zdarzało mu się zupełnie nie okazywać nieśmiałości. Ale Swiftsure miała w sobie coś, co nie pozwalało Harry’emu podchodzić do niej tak zuchwale. Cenił sobie sposób, w jaki rozwijała się ich znajomość, jednak…
Odwrócił się od okna i z zaskoczenia przestał myśleć. W dormitorium był Draco Malfoy. Harry dał się zaskoczyć. Smok w ostatnich dniach go unikał, nie rzucał się w oczy. Potter podejrzewał, że ma to jakiś związek z wydarzeniami ostatniej uczty, jednak za każdym razem, gdy sięgał do nich pamięcią, przypominał sobie, że ma ciekawsze rzeczy do roboty.
Malfoy podszedł do niego.
- Słuchaj, Potter – zagaił. – Muszę z tobą pogadać.
- Znowu śledziłeś Kasandrę? – Harry spojrzał na niego krzywo.
- Nie, tu chodzi… - Draco nie dokończył, bo w tym momencie do dormitorium zajrzał Ron Weasley.
- Hej, Draco Malafafon! – darł się Ron.
- Co jest, Ronie Zwisły?
- Widzę, że gust ci się troszeczkę zmienił!
- Baka! – zawołał do niego Smok. – Nachlałeś się i głupoty gadasz.
- Nie wiem, Malfoy, co twój stary by powiedział, gdyby się dowiedział, jak bliska zażyłość cię łączy z Harrym! – wykrzyczał Weasley. – Na twoim miejscu spodziewałbym się kolejnego kazania o honorze śmierciożercy!
- Shut the fuck up, Ronnie! Shut the fuck up! – zawołał Draco, gwałtownie wyprowadzony z równowagi.
- Co się z tobą dzieje? – Ron gwałtownie podszedł bliżej, nie chciał usłuchać jego polecenia. – Całe życie byłeś paniczykiem spod znaku „Śmierć szlamom i mugolom!!!!1!1oneoneone1!!”, a od tego roku udajesz niewiniątko. Nie wiem, jak Harry, ale ja nie kupiłem wersji o twoim nawróceniu. Wydaje mi się, że kręcisz tutaj jakąś grubszą świnię!
Harry przypomniał sobie częściowo, co się zdarzyło na ostatniej uczcie. Poszedł w pewnym momencie okryć sobie nogi w ciemnym pomieszczeniu. Gdy wracał, nagle ktoś z tyłu objął go ramionami, i Harry poczuł czyjąś osobę przywierającą do jego pleców.
- Wiesz, Potter – rozległ się szept tuż przy jego uchu. – Czasami człowiek tak się przyzwyczaja do swego przeciwnika, że już żyć bez niego nie może…
            Harry był wówczas w dobrym nastroju, więc dalej już poszło z górki. Teraz myślał o tym z pewnym zakłopotaniem.
- Spokojnie, Ron – zwrócił się do Weasleya. – Ja sam.
- Tylko żeby nie było, że cię nie ostrzegałem – sarknął Ron i opuścił pomieszczenie.
        Potter ponownie spojrzał na platynowego. Oczy Malfoya biegały niespokojnie.
- Harry, słuchaj – wykrztusił wreszcie. – Ja już nie wiem, co mam robić, żeby ludzie mi uwierzyli, że nie chcę mieć nic wspólnego z biznesem Voldemorta. Myślałem, że chociaż ty, po tym… zdarzeniu, które między nami zaszło…
- Przez te pięć lat zaszło pomiędzy nami sporo innych rzeczy, niż tylko to… zdarzenie – powiedział surowo Harry. – Nie możesz się spodziewać, żebym puścił to wszystko w niepamięć.
- Ale… kto mówi o puszczaniu w niepamięć? – Draco podszedł jeszcze bliżej. – Ja chcę zacząć wszystko od początku, i wcale nie jestem teraz nietrzeźwy.
- Skąd mam wiedzieć, że mówisz szczerze? Miałem okazję już poznać, do czego jesteś zdolny.
       Malfoy upadł przed Harrym na kolana.
- Powiedz mi, co mam ci zrobić, abyś mi wybaczył – powiedział błagalnym tonem i zsunął rękę na spodnie Pottera.
      Chociaż ciało Harry’ego zareagowało entuzjastycznie, umysł był ostrożny. Z Malfoyem naprawdę dzieje się coś dziwnego. Dawny Draco, nawet, gdyby tylko udawał, nigdy by się tak nie poniżył. Z drugiej strony, podstępami Slytherin stoi… Złapał platynowego za bark i podniósł go do pozycji stojącej. Smok najpierw rzucił się na Pottera, obejmując go, ale opamiętał się i odsunął od niego o krok, spoglądając rozkojarzonym wzrokiem.
- Zainteresuj się dziewczynami – doradził Harry życzliwie, bez złośliwości w głosie.
- Jak to? – twarz Malfoya wyrażała kompletną konsternację. – To znaczy, że ty i ja…
- Raz się przytrafiło – powiedział Harry. – Jeden raz jeszcze o niczym nie świadczy.
        W oku Dracona pojawiło się coś, co wyglądało jak łza.
- Ale ja… przez całą noc nie mogłem zasnąć! To mi nie spędza snu z powiek! to znaczy właśnie spędza…
            Harry zmierzwił jego platynową czuprynę.
- Jeżeli będę miał pewność, że twoja przemiana jest szczera, to możesz liczyć na więcej – oznajmił. – A tymczasem mówię ci, zainteresuj się dziewczynami. Bywają naprawdę fajne.
- Ale ja mam już wszystkie dziewczyny poobrażane! – rzekł Malfoy w desperacji. – Z wyjątkiem Pansy Parkinson, a ona jaka jest, każdy widzi. Właściwie to leci tylko na moją kasę i powiązania ze śmierciożercami. Założę się, że jest farbowana!
- Spróbuj w Hufflepuffie – poradził mu Harry. – Nikt go nie traktuje poważnie, ale jak się rozejrzysz, to na pewno zwrócisz na kogoś uwagę. Zresztą, jako nominalny Krukon, nie zdążyłeś chyba jeszcze narazić się wszystkim dziewczynom w Ravenclawie?
        Draco westchnął ciężko, trzymając się za czoło. Czuł się bardzo, bardzo zmęczony.
- Czy ja do ciebie przyszedłem po porady w sprawie podrywu? – zapytał, patrząc mętnym wzrokiem w przestrzeń. – Zresztą nieważne, na następnej uczcie będzie czas, żeby to jeszcze przedyskutować.
        Harry poczuł mętlik w głowie. Wyglądało na to, że w tym tajemniczym równaniu, którego wynikiem miała być Kasandra, Draco Malfoy okazał się wyjątkowo kłopotliwym iksem.

      Nastał wieczór. Cho Chang zamyślona szła korytarzem, wsłuchując się w odgłosy własnych kroków. Gdy mijała odgałęzienie prowadzące do lochów, jej uwagę przykuła dziwna, czerwona poświata wydobywająca się zza rogu. Cho nie słyszała trzasku ognia, więc to raczej nie był pożar, ale postanowiła sprawdzić.
     Za rogiem czerwone światło, wywołujące chorobliwy nastrój, było jeszcze silniejsze, ale nie zobaczyła, co było jego źródłem. Dostrzegła bowiem dziwną istotę. Był to osobnik o popielatoszarej skórze i szpiczastych uszach, ubrany w skórzaną przepaskę biodrową. Przypominał skrzata domowego, ale wielkości dorosłego mężczyzny. Miał siwe włosy, pomarszczoną cerę i bardzo złowrogi wyraz twarzy.
      Cho krzyknęła, wzywając pomoc. Drugi raz nie zdążyła. Intruz machnął ręką. Wyleciał z niej piorun kulisty, trafiając Gryfonkę, która w trzasku wyładowań padła na posadzkę…

środa, 21 listopada 2012

Rozdział 9


       Draco obudził się z szumem w głowie, świstem w uszach i poważnie obolałym tyłasem. Czuł pod sobą ciepło czyjegoś ciała i ruch unoszącej się klatki piersiowej. Poruszył ręką, a jego żywy materac niewyraźnie mruknął i wypuścił go z objęć.
       Tchórzofret otworzył przekrwione, bycze oczy i cokolwiek przymulony rozejrzał się wokoło. To na pewno nie było jego dormitorium. No tak, faktycznie, pokój wspólny Kluchonów. Właściwie ranek jak co dzień, tylko na kim on, do jasnej anielki, spoczywa?!
       Uniósł się na łokciach i spojrzał w dół. Jasssne łany, to przecież Potter.
     Nieważne, jak bardzo Malfoy był zaćmiony po całonocnej imprezie – błyskawicznie dodał dwa do dwóch. Wynik tego działania zupełnie mu się nie spodobał. Draco zerwał się na równe nogi i natychmiast po oczyszczającym rzygu zaczął przeglądać pobojowisko w poszukiwaniu bokserek. Kiedy je w końcu znalazł, kilka minut zajęły mu próby wciśnięcia się w nie. Dopiero potem dotarła do niego straszna świadomość, że to nie jego bokserki. W zasadzie to w ogóle nie były bokserki, tylko reformy damskie.
Z irytacją założył je Potterowi na głowę. Potem poszedł za bar i zobaczył, co jeszcze pozostało po wczorajszej uczcie. Znalazł bitą śmietanę w szpreju oraz słoik dżemu. Z wrednym uśmiechem podszedł do Harry’ego i całego natarł dżemem. Ponieważ był to dżem brzoskwiniowy, określenie „Złoty Chłopiec” nigdy przedtem nie było bardziej adekwatne. Śmietanę natomiast wprykował mu do oczodołów i na rzepki.
- See what happens, Harry? – powiedział z sarkazmem. – This is what happens when you find a stranger in the Alps!
       Zarzucił pierwszą lepszą kapotę, jaka na niego mniej więcej pasowała, zgarnął pod pachę w miarę pełną butelkę burbona i poszedł na chwiejnych nogach do swego dormitorium.

       Harry obudził się godzinę później. Przetarł oczy, obecność w nich bitej śmietany jakoś mu umknęła. Pobojowisko w pokoju wspólnym nadal trwało. Znistek i Żabulec, skrzaty odpowiedzialne za utrzymanie porządku, nie chciały się narzucać i zabierały się do roboty dopiero wtedy, gdy wszyscy Kluchoni opuścili już pomieszczenie.
      Potter szybko założył koszulę i dopiero kiedy ją zapiął, zorientował się, że jest cały udżemiony. Wzruszył ramionami. Cóż, różne są oblicza kultywowania więzi społecznych. Poszedł do łazienki pomieszczonej przy pokoju wspólnym. Jak na miejsce, w którym odbywały się takie orgie, wręcz lśniła czystością. Harry szybko doprowadził się do porządku, chociaż musiał pożyczyć koszulę innego ucznia. Potem przerzucił sobie przez ramię nieprzytomnego Rona i udali się do dormitorium. Do lekcji nie pozostało wiele czasu.
     Po trzech lekcjach Harry, Ron i Hermiona zostali wezwani w pilnej sprawie do gabinetu Dumbledore’a. Sprawa dotyczyła Zakonu Feliksa. Ten mugolski gang nadal sprawiał kłopoty, psując Hogwartowi opinię, a „trójka Pottera” otrzymała zadanie zrobienia z nim porządku. Co prawda nie do końca było wiadomo, dlaczego mugolskimi chuliganami nie mogliby się zająć mugole, ale przyjaciele udali się za chatę Hagrida, aby ich nikt nie zauważył, a potem świstoklikiem przenieśli się do mugolskiego Londynu.
      Pozerzy urządzili akurat rozróbę w jakimś McDonaldzie. Twierdzili, że walczą ze śmieciożercami. Harry z Weasleyem i Hermioną wkroczyli energicznie do baru, zastając Zakon Feliksa w pełnym składzie: sześciu chłopaków i trzy dziewczyny. Ubrani byli w stroje imitujące mundurki Hogwartu oraz czerwono-żółte szaliki. Mieli przy sobie miotły oraz różdżki, które bardziej niż do czarów nadawały się do gry w baseball. Lider nosił okrągłe okulary bez szkieł, na czole miał wycięty żyletką piorun. Inny chuligan był ufarbowany na rudo, a na jego ramieniu spoczywała sowa z papier-mâché.
- Czego, k#%@$, chcecie? – wydarł się fałszywy okularnik.
      Kiedy Harry wyjął swoją różdżkę, dziewczyny zemdlały, a chłopaki zaczęli kląć. Uciszył ich jednak Ron, puszczając taką wiązankę, że pobledli.
    Dalej wystarczyło trochę perswazji słownej, nawet nie trzeba było używać zaklęć, aby Zakon Feliksa uciekł jak niepyszny, porzucając swe narzędzia. Harry i towarzysze weszli więc do ciemnego zaułka i wrócili świstoklikiem do Hogwartu.
    Jak powszechnie wiadomo, chociaż niektórzy zapominają, do zamku nie można się teleportować. Ostatnio jednak odkryto dziurę w tym zabezpieczeniu. Okazało się, że bariera przeciw teleportacji nie obejmuje jednego z kątów we wschodnim skrzydle. Prawdopodobnie jej założenie w tym miejscu było niemożliwe ze względów technicznych, z uwagi na krzywo postawione ściany. Dyrektor dla pewności kazał zastawić szafą, ale nikomu nie przyszło do głowy, że można po prostu wejść do szafy. Aż do teraz.
       Harry nagle znalazł się w szafie, wśród woniejących naftaliną szat, z nosem w plecach Hermiony, a z łokciem Weasleya w swoim oku. Przez chwilę wyobraził sobie, jak to by było, gdyby trafił do tej szafy z Kasandrą… Jednak trzeba już było iść się odmeldować Trzmielowi.
Dumbledore był zadowolony. Na razie problemy z mugolami miał z głowy, tym bardziej, że nauczyciel literatury mugolskiej, którego Knot chciał wcisnąć do Hogwartu, został zatrzymany przez policję pod zarzutem zabicia żony i sąsiadów oraz utrudniania śledztwa policji przez wrzucenie dmuchanej lali do wykopu na budowie. Harry i reszta poszli zatem śpiesznie na lekcję transmutacji.
Po kilku minutach zajęć Minerwa McGonnagall sięgnęła po coś do szuflady i z dużym zaskoczeniem dostrzegła tam coś, co wyglądało jak kostka mydła.
- Słuchajcie, moi drodzy, kto był tak mądry? – zapytała surowo, pokazując uczniom swe znalezisko. Kostka była wielkości dłoni, kolor miała szaroróżowy, zmieniający się w zależności od światła. Nikt się jednak nie przyznał.
- Cóż, nikt się nie przyznaje? – McGonnagall zamyśliła się. – Panno Swiftsure, panna pozwoli.
       Kasandra wstała niepewnie, zaniepokojona, nie domyślając się, co nauczycielka może mieć na myśli.
- Proszę pójść do Mistrza Eliksirów – nakazała Minerwa, wpatrując się jednym okiem w Kasandrę, a drugim w mydło. – Niech ustali, co to właściwie jest.
- Ja mogę iść! – zgłosił się Ron.
- Spokojnie, panie Weasley – odrzekła McGonnagall. – Panna Swiftsure należy akurat do tych ludzi, którym chwila nieobecności na lekcji nie przyniesie szkody.
           
     Severus Snape siedział w swojej komnacie, sfrustrowany. Sytuacja w Hogwarcie była dzika i paradoksalna, a jego nikt nie raczył nawet poinformować, o co chodzi. Próbował przesłuchiwać Pottera i jego kumpli, a oni nic. Udają głupka, na pewno coś jest na rzeczy. W dodatku kiedy rankiem zakradł się do kuchni w poszukiwaniu jakiegoś żeru, Pani Norris ugryzła go w tyłek.
          Nagle ktoś zapukał do drzwi.
- Wejść – polecił Mistrz Eliksirów. Do pomieszczenia weszła Swiftsure. Była niezła z eliksirów, ale budziła jego ostrożność.
- W jakiej sprawie zaszczyca mnie panna Kasandra Swiftsure? – smarkastycznie zapytał Snape, obrzucając niepewnym spojrzeniem szaroróżową kostkę w jej dłoni. – Z tego, co wiem, nie masz w tej chwili żadnego szlabanu. Nauka całkiem dobrze ci idzie… Naturalnie, jak na gryfonkę.
       Kasandra czuła ciężar w brzuchu, onieśmielona spojrzeniem Severusa. W końcu odważyła się odezwać.
- Profesor McGonnagall kazała mi to przynieść, aby pan ustalił, co to jest – wręczyła mu to coś.
Wyglądało jak mydło, ale nie do końca. Snape skrzywił się. Brak wytłoczonych napisów wskazywał, że to nie jest mydło mugolskie. Mało, że kostka wydawała się zmieniać kolor w zależności od kąta patrzenia, to jeszcze miała specyficzny zapach. Trochę piżmo, trochę jakby piwo… Nie miał pojęcia, co to jest.
- Poczekaj tu, sprawdzę w moich księgach – zapowiedział, kierując się do regału z literaturą przedmiotu. Też coś. Jakby mało było tego całego bajzlu, to jeszcze dają mu zagadki do rozwiązania. Wcale by się nie zdziwił, gdyby to był jakiś kamuflaż…
        W końcu, po jakimś czasie, znalazł to, czego szukał.
- To jest mydło słodowe – oznajmił.
- Dlaczego słodowe? – zdziwiła się Kasandra.
- Bo ktoś zrobił je sam – mruknął Snape. – Można je znaleźć w szafkach, szufladach, beczkach i innych pojemnikach, do których nikt dawno nie zaglądał. Nie wiadomo, skąd się tam biorą, są różne teorie… Co jeszcze profesor McGonnagall chciałaby wiedzieć?
- Do czego ono służy? – zapytała Swiftsure przytomnie. – Po zapachu nie wygląda jak coś do mycia.
- Tego do końca nie wiadomo – Severus rozkojarzony wodził wzrokiem po linijkach księgi. – Tu piszą, że dawniej było poszukiwane przez wędrowców, którzy wyruszali w daleką podróż, bo dało się z niego robić niskoprocentowy napój alkoholowy. Gotujesz trochę wody, wrzucasz kawałek – i masz coś w rodzaju piwa. Poza tym bardzo pomaga na cerę, chociaż tobie, Swiftsure, raczej nie trzeba pomagać.
      Kiedy Kasandra wracała korytarzem na zajęcia z transmutacji, cały czas się zastanawiała, czy Snape chciał ją skomplementować, czy obrazić…

czwartek, 1 listopada 2012

Rozdział 8


      Po kilku tygodniach uczniowie Klimpfjallu przyzwyczaili się już do specyficznych warunków panujących w ich ukrytym domu. Kluchoni ze stoickim spokojem znosili punkty karne oraz ewentualne szlabany. Coraz mniej też dziwił wszystkich fakt, że niektórzy uczniowie lubią latać nad Zakazanym Lasem. Każdy taki przypadek był zgłaszany do dyrektora, Dumbledore zaś załatwiał sprawę dyskretnie – Kluchonów zwalniał ze szlabanu, a pozostałych nie. Lukrecja de Volaille udzielała swoim podopiecznym dodatkowych lekcji, na których uczyła ich specjalnych zaklęć oraz alternatywnych zastosowań dla tych już znanych, na przykład, jak używać Patronusa do zwalczania depresji.
     Nie wszystko jednak było normalnie. Co jakiś czas dochodziło do konfliktów pomiędzy uczniami przydzielonymi do Szóstego Domu a ich kolegami z poprzednich domów. Draco Malfoy unikał Crabbe’a i Goyle’a, a raz nawet otwarcie na nich nawrzeszczał. Harry nie wiedział, czy Draco rzeczywiście chciał z nimi zerwać, czy raczej miał do nich pretensje, że psują mu kamuflaż.
Snape też zachowywał się jak nie on. Po Hogwarcie zaczęła chodzić plotka, że pójdzie na urlop zdrowotny, a w jego zastępstwie nowym opiekunem Slytherinu ma zostać niejaki Rosół.
Pogłosek było tyle, że w końcu Rita Skeeter zainteresowała się sytuacją w Hogwarcie. W ostatnich dniach często kręciła się w okolicy zamku, a nawet zdarzało się widzieć ją wewnątrz.
- Tylko patrzeć, jak ta pismaczka dogrzebie się do tajemnicy Szóstego Domu – mruknął Ron Weasley. Niezbyt rad widział Skeeter, ponieważ w ostatnich latach często zaczepiała go na korytarzu, zadając głupawe pytania. W dodatku mieli z nią do czynienia jego bracia: próbowała poderwać Charliego, a Percy’emu wypiła piwo, gdy w pubie „Pod Trzema Miotłami” nieopatrznie odwrócił się plecami do kontuaru.
- Nie ma obawy – pocieszyła go Hermiona. – Klimpfjall istniał przez setki lat, miał teraz kilka dekad przerwy. Gdyby to było takie łatwe…
- Przypomniało mi się – oznajmił w pewnym momencie Ron. – Któregoś razu szedłem korytarzem, a tu stoi Kasandra i skrobie w notesie. Pamiętałem, co bredził Malfoy, i… no, samo się spojrzało jej przez ramię. Ona pisze wiersze!
       Harry i Hermiona wręcz zamarli.
- No widzisz – uśmiechnęła się Granger. – Malfoy ze wszystkiego robi spisek.
- Tak go wychowali – uznał Weasley. – Nie wpatrywałem się jakoś szczególnie, ale wiersze! Nie dość, że ma te swoje zęby, to jeszcze poetka!
      Harry zamyślił się. Wyglądało na to, że Swiftsure wpadła w oko także i Ronowi, zaś Potter nie czuł się z tym zbyt komfortowo. I to, że się tak czuł, było dla niego pewnym zaskoczeniem…

      Wieczorem znów odbyła się uczta w pokoju wspólnym. Harry tym razem przyszedł lekko spóźniony po jakimś szlabanie. Pod sufitem lewitował przebudzony po siedemdziesięcioletniej przerwie Obleśny Jermołaj, duch Szóstego Domu – cień wielkiego, barczystego brodacza w rozchełstanej na piersiach koszuli. Po ścianie spływała kaskada wina, z której Kluchoni nabierali kielichami.
    Prefekt Murtaza siedział na szczycie sterty poduch sięgającej prawie pod sufit i z radością obejmował pękaty dzban. Parvati Patil – Harry nawet nie zdawał sobie sprawy, że jest Kluchonką – leżała na podłodze, bezwładnie przewalając się z boku na bok i bełkocząc przekleństwa w języku angielskim, szkockim, bułgarskim i gudźarackim. Zabini tym razem miał wolne od grania i gdzieś z boku brutalnie eksplorował czyjąś kobiecość, za to na scenie stała Marietta Edgecombe z fletem poprzecznym i jakiś Krukon ubrany jedynie w muszkę i akompaniujący na wiolonczeli. Muzyka była łagodna, nie dawała tak do pieca jak wyczyny Malfoya i jego bandu. Niektórzy uczniowie próbowali śpiewać do muzyki, ale nie mogli się zgodzić co do słów i melodii, i tak Theo Nott śpiewał: „I’ll make love to you in all good places, under black mountains, in open spaces”, a równocześnie Justin Finch-Fletchley darł się: „Evo zore, evo dana, evo Jure i Bobana”.
Hermiona nabrała nagle smaku na owoce. Podeszła do stołu zastawionego kryształowymi paterami i zaczęła z apetytem wcinać jabłka, śliwki, czereśnie, gruszki, pomarańcze, gejfruty, brzoskwinie, nektarynki, arbuzy, awokada, marakuje, pitangi i jambosy. Ron nalał sobie żołądkowej gorzkiej, zaś Harry zaczął się rozglądać, czy gdzieś tu przypadkiem nie ma Kasandry.
Od strony korytarza przyszła Lukrecja de Volaille ubrana w czarny żakiet i brązowe spodnie. Jej pełny biust falował niczym Dunaj, włosy po lewej stronie były czarne jak smoła, a po prawej przypominały odcieniem autentyczną wiewiórkę. Stanęła na środku pomieszczenia i wyjęła różdżkę.
- To dla was, moi Kluchoni! – zapowiedziała. – Oby nic nie powstrzymało waszego dążenia do szczęścia!
       Wycelowała różdżką w ścianę, a wówczas spory fragment odsunął się, odsłaniając… basen. Utrzymany w estetycznym śliwkowym kolorze, wypełnion był on parującą wodą z gorących źródeł.
       Na ten widok Kluchoni zaczęli skakać do wody. Prawie nikt nie spodziewał się takiej atrakcji, więc nikt nie miał kostiumu kąpielowego, ale mało komu to przeszkadzało. Jedni rozebrali się błyskawicznie, drudzy już przedtem byli rozebrani, a byli i tacy, którzy radośnie wskakiwali do basenu w ubraniu. Uczniowie Szóstego Domu zaczęli się taplać, brzechtać, pływać, a nawet poznawać w gorącej wodzie. Niektórzy kładli tace na brzegu i kontynuowali suty posiłek. Murtaza az-Zahri znów zmienił się w ośmiornicę, ale dla odmiany, zamiast obmacywać, czy wręcz obmackowywać koleżanki, pruł sobie rekreacyjnie z jednego końca basenu na drugi, po drodze pilnując, czy ktoś się nie topi, lub pomagając kolegom w otwieraniu słoików z konfiturami.
Nie wszyscy wskoczyli do wody. Na brzegu, przy stole, Ron kłócił się z Longbottomem.
- Mówię ci, Neville, że ohydne jest śpiewanie „Wina, wina, wina, wina dajcie” zamiast „Wina, wina, wina, dajcie” – argumentował.
- No jak to? – Longbottom był zdziwiony. – Przecież im więcej wina, tym lepiej.
- Nie ilość, lecz jakość – powiedział Weasley. – Cztery razy nie brzmi.
- Ale powinno być cztery razy „wina”, bo są cztery domy w Hogwarcie.
- Po pierwsze, jest pięć – Ron był nieubłagany. – Po drugie, wsadź se ideologię, gdyż przy śpiewaniu cztery razy „wina” robi się z tego jakiś rap, a nie ukraińska nuta dzika, zapomnianej dumy echo, która cieszy serce samotnika i błogą, rajską tchnie pociechą.
- Nie, Ron, ty się nie znasz na muzyce.
- Wręcz przeciwnie, Longbottom, to ty się nie znasz na literaturze. Założę się, że nawet nie odróżniasz narratora od podmiotu lirycznego.
- Cooo, jaaa?! – Neville poczuł się urażony. – I kto to mówi, jak ty nie masz zielonego pojęcia o poezji. Jak ostatnio na orgii dyskutowaliśmy o twórczości tego białoruskiego poety Apollinaire’a, to bredziłeś jakieś kompletne lukumony na temat interpretacji!
- Bo istnieje tylko jeden klucz do jego poezji, i każdy z nas ma go między nogami! – Ron nie ustępował. – Maniaku Calderona! A jakim prawem ty twierdzisz, mać twoją za nogę, że znasz jedyną właściwą interpretację? No, sturba twoja zagwazdrana glątwa, skąd ty to wiesz, że moja jest gorsza od twojej?
- Słuchaj, Ron, nie chcę wywoływać żadnej świętej wojny, ale formalizm się skończył pół wieku temu – zauważył Neville. – Dziś mamy o wiele lepsze metody krytyki literatury niż w twoim ukochanym dwudziestoleciu!
- Powiedział, co wiedział. Robisz z siebie wielkiego znawcę poezji, a byle haiku nie umiesz napisać!
- Znalazł się fachowiec! Twoim zdaniem „Proust” rymuje się z „Faust”!
- E? Nie rozpoznałbyś klasycznego czterowiersza nawet, gdyby cię ugryzł w tyłek! Może jeszcze wyślesz te swoje wypociny do „Proroka Codziennego”?
- Ty cycu!
- Ty grajdole!
- Ty brandzlu!
- Ty zbuku gęsi!
- Ty snopowiązało!
- Ty flecie!
- Ty pierniku ty!
     Dyskusję o literaturze przerwał Murtaza, który wyczarował dla nich pętel kiełbasy na zgodę. Natomiast w basenie Justin Finch-Fletchley prowadził z Malfoyem wysoce erudycyjną i pouczającą konwersację o cyckach Parkinson. Draco zdecydowanie zgadzał się co do tego, że warto się na nie gapić, choćby po to, żeby nie patrzeć na jej twarz. Tymczasem Nott opił się eliksiru wieloskokowego i gwałtownie odbijał się między podłogą a sufitem niczym kauczukowa piłka. W pewnej chwili wpadł na estradę, potrącając Mariettę Edgecombe, która upadła na ziemię, a wiolonczelista z Ravenclawu puścił ohydnego koguta, jakby ktoś przejechał gwoździem po talerzu.
- Za karę dajesz mi gołego człona do ręki – powiedziała Marietta. Trudno powiedzieć, czy do Theo, czy do Krukona, ale raczej do tego drugiego, bo Nott tymczasem zdążył już kicnąć do basenu.
     Harry spoglądał na to z fascynacją, ale jakoś nie chciało mu się wchodzić do wody. Za to dostrzegł Kasandrę siedzącą na leżaku gdzieś pod ścianą. Jadła drożdżówkę, zatopiona w swoich myślach. Przysiadł się do niej.
- Cześć – zagadał. – Co słychać?
       Swiftsure uśmiechnęła się.
- W porządku – odpowiedziała. – Jeśli ci chodzi o tych łobuzów, to już się odczepili.
- Nie kąpiesz się?
- Nie lubię takiego owczego pędu – przyznała. – Może wejdę, jak się zrobi mniejszy tłok.
     Harry zauważył, że dziewczyna obraca coś w dłoni. Był to czarny, sękaty pręcik. Kasandra zauważyła jego spojrzenie.
- Moja różdżka – wyjaśniła. – Tarnina, dostałam w Durmstrangu za dobre wyniki w nauce.
- Z tarniny? – zdziwił się Harry. – Wygląda na dość niewygodną z tymi wszystkimi sękami.
- Kwestia praktyki – Swiftsure zakręciła różdżką młyńca. – Lepiej pomyśl, jak niewygodnie byłoby latać na tarninowej miotle.
- A wiesz, że widziałem taką – Potter przypomniał sobie wizytę w sklepie z miotłami na Pokątnej. – Produkcji irlandzkiej, nazywała się chyba Shillelagh-98. To musiał być produkt dla kolekcjonerów, a nie do latania. Nie wyobrażam sobie nikogo, kto przy zdrowych zmysłach wsiadłby na taką miotłę. Chyba, że w bardzo, bardzo grubych wełnianych gaciach.
     Kasandra znów się uśmiechnęła. Właściwie mogłaby to robić cały czas. Mogłaby być zapięta pod samą szyję – a nie była, bo jednak górny guzik miała rozpięty – a i tak samym uśmiechem była w stanie wzburzyć krew Pottera.
- Może, jak będzie mniej ludzi w basenie – zaproponował Harry – wejdziemy razem?
- Idź pierwszy, ja do ciebie dołączę – odrzekła Swiftsure.
    Wymierzyła w niego różdżkę i zanim Złoty Chłopiec zdążył się zorientować, był już w powietrzu, a chwilę później chlupnął do basenu, przerywając Malfoyowi i Justinowi jakże pasjonującą konwersację. Zza pleców usłyszał śmiech jak srebrne dzwoneczki. Na brodę Merlina, to był JEJ śmiech… Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że dotąd go jeszcze nie słyszał…

sobota, 27 października 2012

Rozdział 7


Leżała na ziemi, w kącie korytarza. Plecy bolały od zderzenia ze ścianą. Oni stali wokół, groźnie górując nad nią.
- Zostawcie. Zrobiłam wam coś?
- Naraziłaś nas na szkody moralne z tytułu oglądania twojej gęby! – szyderczo rzuciła blondyna w czerni.
- Błagam, zostawcie mnie… - wyjęczała.
- Bo co? Pogryziesz mnie? – rechot.
            Zasypali ją kopniakami, potem siłą podnieśli i rzucili na środek podłogi. Ból, wszędzie ból… I nagle jej podbródek uderzył w ostrego… A potem zimne, bezduszne oczy dyrektora, gdy poszła złożyć skargę…

Kasandra Swiftsure obudziła się z krzykiem. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że jest w swoim dormitorium. A zaraz potem przypomniała sobie, że dormiec też nie gwarantuje bezpieczeństwa. Skuliła się.
Leżała przez chwilę, drżąc i chwytając powietrze dużymi haustami. Myślała o Hogwarcie jak o ziemi obiecanej… Aż pojawił się ten blondyn i jego krzywdzące insynuacje. To jeszcze by było do zniesienia, lecz wczorajszy atak powietrzny przypomniał Kasandrze wszelkie upokorzenia, jakich doznała w Durmstrangu…
Krótko mówiąc – nic się nie zmienia. Nadal jest sama, a przeciw sobie ma przeważne siły łobuzów. Ale jest Potter, ten słynny Złoty Chłopiec… Wyobrażała sobie, że trafi na jakiegoś nadętego buca przekonanego o swej wyjątkowości, albo surowego fanatyka, dla którego liczy się tylko jego przeznaczenie, a wszystko inne można zaorać. Tymczasem Harry okazał się bardzo zwyczajnym, w tym dobrym znaczeniu, chłopcem. Potrafił być opiekuńczy, stawał w jej obronie…
Kasandra miała to do siebie, że przywiązywała się do ludzi, którzy jej pomogli. Nie było ich wielu, ale po każdym życzliwym słowie zaczynała sobie wyobrażać Merlin-ją-wi-co, a potem przeżywała ciężkie rozczarowanie. Teraz raczej nie miała wątpliwości, że Harry zainteresował się nią dlatego, że akurat potrzebowała pomocy, a nie dlatego, że „coś” w niej dostrzegł. Kasandrę trapiła jeszcze jedna rzecz... czy Potter jej nie znienawidzi, gdy dowie się o jej korzeniach?
Jej współspaczki-Gryfonki zaczynały się powoli wiercić, dzień wstawał nad dormitorium. Czy ten dzień będzie miał twarz Pottera, czy Malfoya?

     Ron Weasley był wściekły. Po wczorajszej bójce w powietrzu postanowił, że dorwie Dracona i wyjaśni sobie z nim pewne rzeczy. Jeśli trzeba, to ręcznie.
- Zabiję cię, Malfoy! – wywarczał, gdy wreszcie dopadł tchórzofreta. – Cruciatus będzie niczym w porównaniu z tym, co zrobię temi ręcami!
- O co ci chodzi, człowieku? – Draco wydał z siebie wręcz perfekcyjny urażony falset.
- Wytłumacz się, dlaczego twoi goryle gonili tę nową Swiftsure nad Zakazanym Lasem!
        W stalowych oczach Malfoya zaigrały iskry gniewu.
- To nie są moi goryle! – wybuchnął. – Zerwałem z nimi znajomość! Nudzi im się, to rozrabiają, nie mój interes.
- Dziwne, ale jakoś nie za bardzo chce mi się wierzyć – powiedział Weasley. – A to, że razem z nimi nękałeś ją na korytarzu, to się nie liczy?
- To było przedtem – zastrzegł Draco. – Nie chcę już mieć z tymi jełopami nic wspólnego, chiba ci tłumaczyłem. Na brodę, przecież nawet oficjalnie jestem w innym domu, niż oni! Nie moja wina, że beze mnie nie umieją znaleźć lepszej rozrywki.
- Co tu się dzieje? – rozległ się nagle grobowy głos Snape’a. – Weasley, szlaban!

I tak Ron znalazł się po lekcjach w gabinecie mistrza eliksirów. Wyglądało na to, że czeka go przesłuchanie. Weasley siedział na krześle i wpatrywał się w różnokolorowe butelki ustawione w oszklonych szafkach, starając się zachować spokój, podczas gdy Severus przemierzał pomieszczenie w tę i z powrotem groźnym, sprężystym krokiem, stukając obcasami i trzymając ręce założone z tyłu. Od paru tygodni Snape ćwiczył ten krok przed lustrem w łazience, wyczekując momentu, gdy będzie go mógł wykorzystać w praktyce.
Pragnął się dowiedzieć bardzo wielu rzeczy. Od początku roku Hogwart wydawał się stać na głowie. Pierwszorocznych, na przykład, było tylu, że utworzono kilka grup. Flitwick wziął zaklęcia na młodszych latach na siebie, starsze przejęła de Volaille przysłana z ministerstwa. Sam Snape musiał ciągnąć dwa etaty – eliksiry i OPCM, z lekka tylko odciążany przez Slughorna, ten zaś w dodatku był zmuszony zająć się astronomią, na której się nie znał. Szaleństwo!
- Dobra, panie Weasley – odezwał się w końcu Snape. – Mam nadzieję, że teraz wyjaśnimy sobie parę rzeczy.
        Ron uśmiechnął się krzywo, bo sam dopiero co chciał wyjaśniać parę rzeczy z Malfoyem. Miał tylko nadzieję, że mistrz eliksirów nie zajmie się wyjaśnianiem ręcznym. Próbował ukryć uśmiech, ale Severus i tak zobaczył.
- Słuchaj no, Weasley – utkwił w Ronie bezlitosne spojrzenie, groźnie potrząsnął przetłuszczoną grzywą. – Ty mnie jeszcze nie znasz. Co najwyżej znasz mnie od dobrej strony. Módl się o to, abyś nie musiał poznawać mnie od złej strony, bo wtedy cię zmuszę do płaczu.
- Dobrze, panie profesorze.
- Co masz na myśli, mówiąc „dobrze”? – Severus zmarszczył się.
- Nie chciałbym poznawać pana od złej strony, aby mnie pan nie zmusił do płaczu.
- Spójrz mi w oczy, Weasley – powiedział Snape. – Spójrz mi w oczy. Co to za bitwę o Anglię urządziliście sobie z Crabbe’em i Goyle’em nad Zakazanym Lasem?
- Crabbe i Goyle gonili tamtą Gryfonkę, Kasandrę Swiftsure. Zapędzili ją nad las, i gdybym nie zareagował, to mogłoby się źle skończyć.
- Łobuzinie jeden – rzekł Severus, ostrożnie zezując w kierunku jednej z butelek. – Akurat tak się składa, że widziałem cię tam już wcześniej. Pottera, Swiftsure, Longbottoma i innych też. Czyż nie wiecie wy wszyscy, że Zakazany Las jest zakazany?
- Tak, oczywiście, panie profesorze – Ron entuzjastycznie pokiwał głową. Ani myślał się przyznawać, że będąc Kluchonem, ma dyspensę.
- Weasley, spójrz mi w oczy – ciągnął Snape. – Nie myślisz chyba, że jestem taki głupi, żeby nie widzieć, że coś się święci. Oczywiście jako kumpel Pottera jesteś akurat w samym centrum tego czegoś. No więc?
            Rudzielec milczał. Snape wrócił zatem do przemierzania pokoju wystudiowanym groźnym krokiem.
- Jesteś w Klimpfjallu, prawda? W Szóstym Domu? – zaatakował znienacka.
- Nie wiem, o czym pan mówi – Ron, ostrzeżony przez opiekunkę domu, był jednak przygotowany na taką ewentualność.
- The little pencil's stonewalling me – mruknął Severus i nachylił się nad nim ponownie. – Spójrz mi w oczy. Dobrze wiem, że projekt reaktywacji Szóstego Domu był brany pod uwagę. Sam o to wnioskowałem. Teraz zaczyna się dziać coś bardzo dziwnego, a mnie pies z kulawą nogą nie raczy poinformować. Ale ty nie jesteś psem, prędzej łasicą, więc spójrz mi w oczy i powiedz. Jesteś w Szóstym Domu czy nie?
- Jakim Szóstym? Domy są cztery – powiedział Weasley. Przysiągł sobie, że jeśli trafi na przesłuchanie, będzie do oporu udawał głupiego. Niektórzy zresztą twierdzili, że nie musiał udawać.
- Weasley, spójrz mi w oczy – zdenerwował się Snape. – Kogo ty próbujesz oszukać? Przecież ja dobrze wiem, że jeśli Klimpfjall został reaktywowany, to i tak nikt mi nie powie, więc skoro tak zaprzeczasz, to znaczy… Zaraz, wróć. To by znaczyło, że jeśli naprawdę nie ma żadnego Szóstego Domu, tobyś się przyznał? Bez sensu…
      Obrócił się wokół własnej osi, złapał za podbródek, potem znowu spojrzał na Rona.
- Żebyś mi więcej nie urządzał burd w powietrzu – ostrzegł z rezygnacją w głosie. – Spójrz mi w oczy. Jeżeli nadal będziesz się tak zachowywał, skończysz w Azkabanie i biedni będą ci dementorzy, którzy cię będą pilnować.

środa, 24 października 2012

Rozdział 6


       Któregoś dnia Lukrecja de Volaille dostała wyjca od Dumbledore’a. Szybko się ubrała, rozczesała dość pobieżnie swe dwubarwne włosy i poszła do gabinetu dyrektora. Czekali już tam na nią sam Dumbledore oraz Dolores Umbridge.
        Dyrektor Hogwartu był poirytowany, bo sowa Tengmalma właśnie przyniosła mu korespondencję od Alderamina Blacka, komisarza UE do spraw magii. Nie dość, że był to jakiś kompletny urzędowy bełkot, z którego dało się zrozumieć jedynie „uprzejme sugestie” wprowadzenia do Hogwartu mugolskich nauczycieli, to w dodatku nazwisko dyrektora zostało przekręcone na AMBULUS DUMBELDOOR! Dumbledore siedział zatem i rozmyślał, jak w prostych, żołnierskich słowach napisać, co myśli o takiej biurokracji, kiedy profesor de Volaille weszła do gabinetu.
       Lukrecja, stając przed obliczem dyrektora i jego prawej ręki, była pełna obaw. Nie dość, że po pełnej wrażeń nocy nie uczesała się jak należy, to w dodatku przypuszczała, że pewnie znowu będzie musiała się tłumaczyć z kwestii sprzątania.
      Po każdej z uczt Pokój Ogólny w Klimpfjallu przypominał krajobraz po bitwie, zasłany rozbitymi naczyniami, pierzem z poduszek, kośćmi od mięsa, pestkami i ogryzkami oraz częściami garderoby, pomiędzy którymi leżeli nieprzytomni Kluchoni. W dawnych latach wszystko to pokrywała sięgająca do kostek warstwa białej, kleistej substancji. Jednak tuż przed reaktywacją Szóstego Domu Dumbledore wezwał Lukrecję de Volaille i stwierdził jednoznacznie, że to wysoce niehigieniczne, źle wygląda (zwłaszcza w oczach Ministerstwa Magii), i jeżeli już Kluchoni mają konieczność chlustać sp… spe… no, tym białym, to niech przynajmniej po sobie posprzątają. De Volaille nie rozumiała, dlaczego Albusowi przeszkadza to, co robią we własnym towarzystwie i we własnym pokoju ogólnym, ale dla świętego spokoju wydała odpowiednie dyspozycje. Sprzątaniem pozostałych zniszczeń zajmowały się specjalnie przydzielone skrzaty, które dostawały za to dodatkowe wynagrodzenie.
Okazało się jednak, że dziś nie chodzi o sprzątanie. Najwyraźniej wszystko w tej materii szło zgodnie z oczekiwaniami.
- Hm, - powiedział Dumbledore. – Profesor de Volaille.
- Tak, panie dyrektorze – zgodziła się Lukrecja.
- Zmiany wprowadzane przez ministerstwo są zaskakujące – oznajmił dyrektor. – Wygląda na to, że niedługo będziemy musieli wprowadzić zajęcia z literatury mugolskiej. Z mugolskim nauczycielem. Ale ja nie o tym.
     Lukrecja de Volaille słuchała w skupieniu. Ponieważ sama została przysłana z Ministerstwa, nic dziwnego, że Dumbledore pod jej adresem wyrażał niezadowolenie związane z pomysłami Knota i spółki.
- Chodzi o co innego – odezwała się Umbridge. – Wie pani równie dobrze jak my, że celem Szóstego Domu nie jest wyłącznie przestawianie granic hedonizmu. Utrzymywanie dobrego samopoczucia jest oczywiście bardzo ważne, ale… Co z tym innym celem?
       De Volaille przeczesała kasztanowatą stronę swych włosów. Nie czuła się zbyt pewnie, będąc nieuczesana.
- Im lepiej Kluchoni będą przygotowani, tym lepiej dla nas wszystkich – powiedziała wreszcie. – Dla odpowiedzi na to pytanie ważne jest, czy Czarny Pan zorientował się w tej ewentualności, o której rozmawialiśmy przedtem. Tego, o ile się orientuję, nie wiemy.
- Jeżeli nie wiemy, to należy zakładać, że się zorientował – rzekła Umbridge surowo. – Czy wobec tego Klimpfjall zajmuje się tym drugim? Czy tylko imprezowaniem?
- Imprezowanie jest bardzo istotną częścią tego drugiego – oświadczyła opiekunka Kluchonów. – W ten sposób wykuwają się kadry.
- Tylko żebym przez to wykuwanie nie osiwiał po raz drugi – zastrzegł Dumbledore. – Zeszłoroczny „program pilotażowy” z az-Zahrim kosztował mnie sporo kombinacji. Ciekawskim trzeba go było przedstawiać jako ucznia z indywidualnym tokiem nauczania, ewentualnie jako praktykanta u Hagrida. Teraz przynajmniej może się wtopić w tłum, ale z drugiej strony teraz mamy cały tłum, i jego działalność, do ukrycia. Snape jest bliski paranoi, McGonagall chyba też coś podejrzewa. Byłoby mi bardzo przykro, gdyby ta cała maskarada poszła na marne.
- Nie pójdzie – powiedziała zdecydowanie de Volaille. – Sam pan wie, dyrektorze, że jeszcze za czasów pana nauki ten dom istniał. Przywracamy w ten sposób starą tradycję.
- I jakże ezoteryczną – rzekła Umbridge. – Nawet Flitwick, choć jest wtajemniczony w istnienie Klimpfjallu, nie zna szczegółów. Dla niego to po prostu społeczność, w której może się najeść, posłuchać muzyki i wypalić faję.
- Przysięgam, że robię wszystko, co konieczne, by wprowadzić w życie ideały Klausa Klimpfjalla i jego druha, Dagoth Dreyfusa – oświadczyła de Volaille.
- Który prawdopodobnie nigdy nie istniał – dodała Umbridge. – Cóż, na tym etapie trudno cokolwiek powiedzieć o pani efektach. Może pani wracać do swoich zajęć.

       Harry zwykle nie pamiętał wszystkich szczegółów tego, co się działo na ucztach, ale wiele dziewcząt, a nawet niektórzy chłopcy pamiętali to aż za dobrze. Takie ksywki, jak „Harry Potent”  czy „Pan Różowej Różdżki”, nie wzięły się z powietrza. Tymczasem Ron otrzymał przydomek „Lorda Weasleya”, bo po każdej uczcie był pijany jak lord.
       Uczty swoją drogą, a nauka swoją. Harry jednak zauważył, że oprócz wykładanych przedmiotów, na lekcjach równie interesuje go postać… no wiadomo czyja. Kasandra fenomenalnie radziła sobie z transfiguracją, była bardzo dobra w zielarstwie, zaklęciach i opiece nad istotami magicznymi, za to nie wyróżniała się specjalnie w eliksirach czy wróżbiarstwie. To drugie nawet specjalnie nie dziwiło, kto by się przejmował tymi bredniami. Za to na lekcjach obrony przed czarną magią Swiftsure jakby zapadała się w sobie, była pochmurna i obojętna. Potter podejrzewał, że to nie dlatego, że nie umie.
       Któregoś razu szli z Ronem przez błonia. Weasley, niosąc na ramieniu miotłę, opowiadał, że jego siostra Ginny będzie miała spore braki w nauce, bo ostatnio poważnie zachorowała.
- Na szczęście już z nią dobrze – powiedział Ron. – Ale u św. Munga powiedzieli, że wymaga dwóch miesięcy rehabilitacji, więc wysłaliśmy ją do cioci na wsi…
- A gdzie mieszka ta ciocia Nawsia? – zapytał Harry.
- Aż w Snowdonii – Ron zignorował marny kalambur Pottera. – Cisza, spokój, szybko wróci do formy.
      Doszli w punkt, z którego dobrze było widać ciemną ścianę Zakazanego Lasu. Kilka osób śmigało na miotłach. Harry z miłym zaskoczeniem stwierdził, że była wśród nich także Kasandra Swiftsure. Przyglądał się jej dłuższą chwilę, obserwując, z jaką gracją powoduje miotłą, jak łagodnie wchodzi w zakręt i wznosi się lub nurkuje. Mógłby tak na nią patrzeć parę godzin. Ron też obserwował, opierając się o własną miotłę.
- Dobra jest, skubana – zauważył.
       Nagle, nie wiadomo skąd, pojawili się Crabbe i Goyle. Nadlecieli chyba znad zamku i uderzyli na Kasandrę. Próbowała im uciec, wylatując w korytarz powietrzny nad Zakazanym Lasem. Kumple Malfoya nic sobie nie robili z zakazu; wlecieli ponad drzewa jej śladem, dążąc do kolizji. Swiftsure uciekała, oni zbliżali się ku niej zakosami. Wyślizgnęła się im, jednak tylko na chwilę. Ślizgoni niestrudzenie gonili ją dalej. 
       Kasandra wprawdzie była technicznie lepsza, ale chyba ogarnął ją strach; poza tym ich było dwóch. Crabbe ścigał dziewczynę wzdłuż wyznaczonej krawędzi korytarza, a Goyle zrobił immelmana i przeciął jej drogę od przodu. Kasandra ledwo się wymknęła. Wykonała ostry manewr, wymykając się im, ale straciła przy tym wysokość, na tyle, że o mały włos uniknęła wkomponowania się w czubek drzewa. Koledzy Dracona doprowadzili się do porządku i prześlizgując się nad lasem, spróbowali zaatakować ją z dołu.
- Ron, ratuj ją! – zawołał Harry. – Lecę po Hagrida!
      Zanim Potter uruchomił się nożnie, Ron już był w powietrzu i na ostrej korbie zmierzał ku konfrontacji z łobuzami. Rypnął w Goyle’a po stycznej z takim impetem, że tamten okręcił się wokół miotły i zawisł głową w dół. Ron wyciągnął różdżkę i potraktował Patronusem dementora, który właśnie wychynął spomiędzy drzew, a potem energicznie natarł na Crabbe’a. Ślizgon, na widok szarżującego Weasleya wściekłego jak sto diabłów, spękał i uciekł w stronę zamku. Ron zwolnił. Podleciał do Kasandry, aby pomóc jej zejść na ziemię.
      Na dole czekali już Harry, Hagrid i wezwany przez tego ostatniego Remus Lupin. Hagrid wziął się intensywnie do ochrzaniania Goyle’a ("Sklątka tylnowybuchowa ma więcej rozumu niż wy obaj razem wzięci!").
Swiftsure wylądowała. Była cała blada, kolor uciekł także z jej warg. Miała zbolały wyraz twarzy, drżała. Harry opiekuńczo objął ją ramieniem.
- Potrzebujesz pomocy? – zapytał. – Chodźmy do pani Pomfrey.
       Poszedł z Kasandrą do Skrzydła Szpitalnego. Czuł pod ramieniem, jak Swiftsure dygocze, na twarzy była już nie tyle blada, co żółta, blizny na brodzie odcinały się bardzo wyraźnie.
- Ja… przepraszam – wydusiła wreszcie, gdy szli korytarzem. – Muszę do łazienki.
         Harry poczekał na nią. Wróciła po chwili, machinalnie wycierając usta.
- Jeszcze raz przepraszam, że robię ci kłopot, Harry – popatrzyła na niego z poczuciem winy.
- Nic nie szkodzi – odpowiedział. – Jesteśmy w jednym domu, musimy się nawzajem wspierać.
         Przeszła parę kroków, zatoczyła się.
- Nienawidzę tego – jęknęła. – Dlaczego nie mogą dać mi spokoju? Myślałam, że w nowej szkole będzie lepiej…
         Potter spojrzał na nią niepewnie.
- Chcesz teraz zostać sama? – zapytał.
- Nie – zaprzeczyła. – Ty właśnie zostań… Jeżeli oczywiście możesz, nie chcę cię do niczego zmuszać, ale działasz na mnie uspokajająco.
- Chodźmy, niech pani Pomfrey da ci coś na żołądek – zdecydował Harry i znów otoczył ją ramieniem.

piątek, 19 października 2012

Rozdział 5


      Harry obudził się w swoim dormitorium w Hufflepuffie. Zupełnie nie pamiętał, żeby wczoraj pokonywał do niego drogę powrotną z pokoju wspólnego Kluchonów. Prawdę mówiąc, nie pamiętał też kilku innych rzeczy.
    Ron niedawno wstał i teraz siedział na łóżku. Nie wyglądał najlepiej: zmierzwione włosy, wykrzywiona twarz, czerwone i podkrążone oczy. Harry szybko doprowadził się do pionu.
- Ciebie też boli głowa? – Weasley spojrzał na Harry’ego z grymasem bólu, trzymając się za czoło.
- Wiesz, że nawet nie – Potter z niejakim zdumieniem zaobserwował, że raczej powinna.
- Nie na darmo nazywają cię Chłopcem, Który Przeżył – powiedział Ron z uznaniem, szukając w szafce soku pomidorowego.
     Kac, nie kac, na lekcje iść było trzeba. Później, na jednej z przerw, okazało się jednak, że Lukrecja de Volaille jest również uzdrowicielką. Kluchoni, których męczył ból głowy, ustawili się zatem w kolejce i opiekunka Szóstego Domu bez większego trudu pozbawiła wszystkich potrzebujących syndromu dnia następnego.
- Kac jest negatywem upojenia, tak jak każda przyjemność na tym świecie ma swój przykry rewers – powiedziała. – Do was, którzy kontynuujecie tradycje Klausa Klimpfjalla, należy znajdowanie sposobów, aby maksymalizować to, co przyjemne, a zmniejszać, co nieprzyjemne.
      W czasie lekcji Harry zastanawiał się, czy Kasandra Swiftsure też brała udział w uczcie. Jakoś jej wtedy nie widział… Z drugiej strony nie pamiętał też kłótni z Malfoyem, a dopiero Hermiona mu przypomniała, że coś takiego miało miejsce. Harry odkrył zresztą, że wspomnienia wczorajszego wieczoru docierają do niego z opóźnieniem, ale i tak doszedł do wniosku, że Swiftsure nie rzuciła mu się w oczy.
      Kasandra mu się podobała, nie było co do tego wątpliwości. Miała w sobie to coś, i na pewno nie chodziło tylko o urodę. Harry czuł, że jeżeli uda mu się odnaleźć klucz do tej tajemniczej dziewczyny, to oboje nie będą mieli czego żałować. Tylko jak to zrobić? I co właściwie miał na myśli Malfoy, oskarżając ją o szpiegostwo?
       Po lekcjach profesor de Volaille zabrała Kluchonów do Hogsmeade. Wyjaśniła, że ze względu na profil Szóstego Domu zezwala im się, w drodze wyjątku, latać na miotłach nad Zakazanym Lasem, ale tylko w wyznaczonych korytarzach powietrznych. Zaraz też zabrała ze sobą grupę z Ronem na czele, aby zademonstrować te szlaki. Harry nie mógł nie dostrzec, że Kasandra radzi sobie z miotłą równie dobrze jak Weasley. Podleciał do niej.
- Świetnie latasz – zagadnął.
- Dzięki – odpowiedziała Swiftsure. – W Durmstrangu byłam w drużynie quidditcha.
- Nie wiedziałem, że w Durmstrangu w ogóle dziewczyny grają w quidditcha – przyznał Harry z zawstydzeniem, przyglądając się dementorowi sunącemu gdzieś daleko pod nimi.
- A widzisz? – uśmiechnęła się Kasandra. – Latałam kilka razy nawet w śnieżycy. Nie jest to przyjemne doświadczenie, ale daję sobie radę!
- Czego Malfoy od ciebie chciał? – Harry zmienił temat, starając się wypaść w miarę obojętnie. – Zresztą nieważne, nie przejmuj się nim. W każdej szkole taki typ się trafia.
- Wiem… - spojrzenie Kasandry pociemniało, nie chciała mówić więcej. Zresztą nadeszła pora zawracania. Wykonali zwrot i wraz z innymi opuścili korytarz powietrzny, siadając na błoniach przed Hogwartem.

      Następnego dnia znowu odbyła się uczta. Chodziło o to, by Kluchoni realizowali swoje powołanie najczęściej, jak to możliwe. Tym razem Harry z Ronem i Hermioną przyszli w porę. Draco Malfoy znowu grał na perkusji i znowu był ubrany jedynie w bokserki i czapkę kolejarza, chociaż tym razem rozmieszczenie tych elementów było odwrotne. Harry od razu skierował kroki do stołu.
      Wyżerka była wspaniała. Tym razem Hermiona wrzuciła risotto, a Ron wziął dużą grubą porcję spaghetti. Harry zadowolił się tylko małą porcją pieczeni, bo jego uwagę przyciągnęły słodycze i ciasta. Praliny, trufle, orzechy w czekoladzie, orzechy bez czekolady, sernik, makowiec, tort z niezidentyfikowanym, ale bardzo dobrym różowym kremem… Nawet Draco skusił się na kawałek tortu, pozostawiając Diabła na estradzie z jego saksofonem.
- Coś mi gorąco – powiedziała Hermiona.
- To się rozbierz – odparł Weasley dosyć bezmyślnie, bo akurat był całkowicie pochłonięty jedzeniem, a właściwie odwrotnie - to on je pochłaniał.
        Hermiona wzięła jego uwagę na poważnie. Bardzo szybko zrzuciła cały strój i tak stanęła przed stołem. Zaraz dobrał się do niej jakiś osobnik, który miał na sobie jedynie fantazyjnie związany szalik Hufflepuffu. Wzięli się za uprawianie od tyłu, a Draco zasiadł za perkusją i zaczął bębnić im do rytmu. Ron patrzył na to przepełniony żalem i smutkiem, ale zaraz podszedł Neville Longbottom i podał mu szklankę pirytusu. Weasley przechylił jednym szybkim ruchem, po czym równie szybko przyjął ogórka. Tymczasem Hermiona ewidentnie zaczynała dochodzić. Na przeszkodzie stanął jej wszelako Finch.
- Chodź już, grzaniec ci stygnie! – zawołał do uprawcy i wyciągnął go z Granger. Sytuację natychmiast wykorzystała Marietta, która z wielkim znawstwem zaczęła się dobierać do Rudej. Harry patrzył na to z niedowierzaniem. W pewnej chwili wyobraził sobie na jej miejscu Umbridge  i poczuł, że w jego spodniach stanowczo brakuje miejsca. Dobrze mówił az-Zahri, nie było po co zakładać ich z powrotem. Harry już zaczął rozpinać pasek, gdy nagle zbliżył się do niego Teodor Nott z zapaloną sziszą.
- Buchnij se – zaproponował uprzejmie i podał Potterowi ustnik. Harry zaciągnął się dymem, a potem wypuścił go z płuc, z wielkim zainteresowaniem obserwując chmurkę dymu i kształt, jaki przybierała. Gdzieś tam w głębi dostrzegł Kasandrę Swiftsure. Siedziała pod ścianą i wolno sączyła drinka, nie rozmawiając z nikim. Wydawało mu się to trochę niepokojące, ale w sumie obserwacja dymu z sziszy bardziej go absorbowała. W dodatku po trzecim machu poczuł, że ktoś go łapie za kurczę…
      W tym czasie zespół wpadł w trans improwizacji, Malfoy łamał rytmy, wprowadzając coraz to bardziej skomplikowane podziały, a Zabini na saksofonie grał rzeczy wydawałoby się niemożliwe do zagrania. Ron, otumaniony spirytem, szybko pocieszył się po tym, co zobaczył, zatapiając twarz w dekolcie Lukrecji de Volaille, która przyszła sprawdzić, czy wszystko przebiega jak należy. Murtaza, wykorzystując animagię, transmutował się w ośmiornicę, dzięki czemu mógł dostarczyć rozrywki trzem dziewczynom jednocześnie. Wiły się wyuzdanie pośród lśniących, wilgotnych macek, wydając z siebie przepełnione podnieceniem odgłosy, które w przybliżeniu brzmiały jak „yoyoyooh, saa... hicha hicha gucha gucha, yuchyuu chyu guzu guzu suu suuu....". Przez muzykę przebijały się szalone śmiechy, radosne okrzyki karciarzy, a także dyskretne psykanie otwieranych puszek z piwem kremowym i znacznie głośniejsze puknięcia korków od szampana…