czwartek, 1 listopada 2012

Rozdział 8


      Po kilku tygodniach uczniowie Klimpfjallu przyzwyczaili się już do specyficznych warunków panujących w ich ukrytym domu. Kluchoni ze stoickim spokojem znosili punkty karne oraz ewentualne szlabany. Coraz mniej też dziwił wszystkich fakt, że niektórzy uczniowie lubią latać nad Zakazanym Lasem. Każdy taki przypadek był zgłaszany do dyrektora, Dumbledore zaś załatwiał sprawę dyskretnie – Kluchonów zwalniał ze szlabanu, a pozostałych nie. Lukrecja de Volaille udzielała swoim podopiecznym dodatkowych lekcji, na których uczyła ich specjalnych zaklęć oraz alternatywnych zastosowań dla tych już znanych, na przykład, jak używać Patronusa do zwalczania depresji.
     Nie wszystko jednak było normalnie. Co jakiś czas dochodziło do konfliktów pomiędzy uczniami przydzielonymi do Szóstego Domu a ich kolegami z poprzednich domów. Draco Malfoy unikał Crabbe’a i Goyle’a, a raz nawet otwarcie na nich nawrzeszczał. Harry nie wiedział, czy Draco rzeczywiście chciał z nimi zerwać, czy raczej miał do nich pretensje, że psują mu kamuflaż.
Snape też zachowywał się jak nie on. Po Hogwarcie zaczęła chodzić plotka, że pójdzie na urlop zdrowotny, a w jego zastępstwie nowym opiekunem Slytherinu ma zostać niejaki Rosół.
Pogłosek było tyle, że w końcu Rita Skeeter zainteresowała się sytuacją w Hogwarcie. W ostatnich dniach często kręciła się w okolicy zamku, a nawet zdarzało się widzieć ją wewnątrz.
- Tylko patrzeć, jak ta pismaczka dogrzebie się do tajemnicy Szóstego Domu – mruknął Ron Weasley. Niezbyt rad widział Skeeter, ponieważ w ostatnich latach często zaczepiała go na korytarzu, zadając głupawe pytania. W dodatku mieli z nią do czynienia jego bracia: próbowała poderwać Charliego, a Percy’emu wypiła piwo, gdy w pubie „Pod Trzema Miotłami” nieopatrznie odwrócił się plecami do kontuaru.
- Nie ma obawy – pocieszyła go Hermiona. – Klimpfjall istniał przez setki lat, miał teraz kilka dekad przerwy. Gdyby to było takie łatwe…
- Przypomniało mi się – oznajmił w pewnym momencie Ron. – Któregoś razu szedłem korytarzem, a tu stoi Kasandra i skrobie w notesie. Pamiętałem, co bredził Malfoy, i… no, samo się spojrzało jej przez ramię. Ona pisze wiersze!
       Harry i Hermiona wręcz zamarli.
- No widzisz – uśmiechnęła się Granger. – Malfoy ze wszystkiego robi spisek.
- Tak go wychowali – uznał Weasley. – Nie wpatrywałem się jakoś szczególnie, ale wiersze! Nie dość, że ma te swoje zęby, to jeszcze poetka!
      Harry zamyślił się. Wyglądało na to, że Swiftsure wpadła w oko także i Ronowi, zaś Potter nie czuł się z tym zbyt komfortowo. I to, że się tak czuł, było dla niego pewnym zaskoczeniem…

      Wieczorem znów odbyła się uczta w pokoju wspólnym. Harry tym razem przyszedł lekko spóźniony po jakimś szlabanie. Pod sufitem lewitował przebudzony po siedemdziesięcioletniej przerwie Obleśny Jermołaj, duch Szóstego Domu – cień wielkiego, barczystego brodacza w rozchełstanej na piersiach koszuli. Po ścianie spływała kaskada wina, z której Kluchoni nabierali kielichami.
    Prefekt Murtaza siedział na szczycie sterty poduch sięgającej prawie pod sufit i z radością obejmował pękaty dzban. Parvati Patil – Harry nawet nie zdawał sobie sprawy, że jest Kluchonką – leżała na podłodze, bezwładnie przewalając się z boku na bok i bełkocząc przekleństwa w języku angielskim, szkockim, bułgarskim i gudźarackim. Zabini tym razem miał wolne od grania i gdzieś z boku brutalnie eksplorował czyjąś kobiecość, za to na scenie stała Marietta Edgecombe z fletem poprzecznym i jakiś Krukon ubrany jedynie w muszkę i akompaniujący na wiolonczeli. Muzyka była łagodna, nie dawała tak do pieca jak wyczyny Malfoya i jego bandu. Niektórzy uczniowie próbowali śpiewać do muzyki, ale nie mogli się zgodzić co do słów i melodii, i tak Theo Nott śpiewał: „I’ll make love to you in all good places, under black mountains, in open spaces”, a równocześnie Justin Finch-Fletchley darł się: „Evo zore, evo dana, evo Jure i Bobana”.
Hermiona nabrała nagle smaku na owoce. Podeszła do stołu zastawionego kryształowymi paterami i zaczęła z apetytem wcinać jabłka, śliwki, czereśnie, gruszki, pomarańcze, gejfruty, brzoskwinie, nektarynki, arbuzy, awokada, marakuje, pitangi i jambosy. Ron nalał sobie żołądkowej gorzkiej, zaś Harry zaczął się rozglądać, czy gdzieś tu przypadkiem nie ma Kasandry.
Od strony korytarza przyszła Lukrecja de Volaille ubrana w czarny żakiet i brązowe spodnie. Jej pełny biust falował niczym Dunaj, włosy po lewej stronie były czarne jak smoła, a po prawej przypominały odcieniem autentyczną wiewiórkę. Stanęła na środku pomieszczenia i wyjęła różdżkę.
- To dla was, moi Kluchoni! – zapowiedziała. – Oby nic nie powstrzymało waszego dążenia do szczęścia!
       Wycelowała różdżką w ścianę, a wówczas spory fragment odsunął się, odsłaniając… basen. Utrzymany w estetycznym śliwkowym kolorze, wypełnion był on parującą wodą z gorących źródeł.
       Na ten widok Kluchoni zaczęli skakać do wody. Prawie nikt nie spodziewał się takiej atrakcji, więc nikt nie miał kostiumu kąpielowego, ale mało komu to przeszkadzało. Jedni rozebrali się błyskawicznie, drudzy już przedtem byli rozebrani, a byli i tacy, którzy radośnie wskakiwali do basenu w ubraniu. Uczniowie Szóstego Domu zaczęli się taplać, brzechtać, pływać, a nawet poznawać w gorącej wodzie. Niektórzy kładli tace na brzegu i kontynuowali suty posiłek. Murtaza az-Zahri znów zmienił się w ośmiornicę, ale dla odmiany, zamiast obmacywać, czy wręcz obmackowywać koleżanki, pruł sobie rekreacyjnie z jednego końca basenu na drugi, po drodze pilnując, czy ktoś się nie topi, lub pomagając kolegom w otwieraniu słoików z konfiturami.
Nie wszyscy wskoczyli do wody. Na brzegu, przy stole, Ron kłócił się z Longbottomem.
- Mówię ci, Neville, że ohydne jest śpiewanie „Wina, wina, wina, wina dajcie” zamiast „Wina, wina, wina, dajcie” – argumentował.
- No jak to? – Longbottom był zdziwiony. – Przecież im więcej wina, tym lepiej.
- Nie ilość, lecz jakość – powiedział Weasley. – Cztery razy nie brzmi.
- Ale powinno być cztery razy „wina”, bo są cztery domy w Hogwarcie.
- Po pierwsze, jest pięć – Ron był nieubłagany. – Po drugie, wsadź se ideologię, gdyż przy śpiewaniu cztery razy „wina” robi się z tego jakiś rap, a nie ukraińska nuta dzika, zapomnianej dumy echo, która cieszy serce samotnika i błogą, rajską tchnie pociechą.
- Nie, Ron, ty się nie znasz na muzyce.
- Wręcz przeciwnie, Longbottom, to ty się nie znasz na literaturze. Założę się, że nawet nie odróżniasz narratora od podmiotu lirycznego.
- Cooo, jaaa?! – Neville poczuł się urażony. – I kto to mówi, jak ty nie masz zielonego pojęcia o poezji. Jak ostatnio na orgii dyskutowaliśmy o twórczości tego białoruskiego poety Apollinaire’a, to bredziłeś jakieś kompletne lukumony na temat interpretacji!
- Bo istnieje tylko jeden klucz do jego poezji, i każdy z nas ma go między nogami! – Ron nie ustępował. – Maniaku Calderona! A jakim prawem ty twierdzisz, mać twoją za nogę, że znasz jedyną właściwą interpretację? No, sturba twoja zagwazdrana glątwa, skąd ty to wiesz, że moja jest gorsza od twojej?
- Słuchaj, Ron, nie chcę wywoływać żadnej świętej wojny, ale formalizm się skończył pół wieku temu – zauważył Neville. – Dziś mamy o wiele lepsze metody krytyki literatury niż w twoim ukochanym dwudziestoleciu!
- Powiedział, co wiedział. Robisz z siebie wielkiego znawcę poezji, a byle haiku nie umiesz napisać!
- Znalazł się fachowiec! Twoim zdaniem „Proust” rymuje się z „Faust”!
- E? Nie rozpoznałbyś klasycznego czterowiersza nawet, gdyby cię ugryzł w tyłek! Może jeszcze wyślesz te swoje wypociny do „Proroka Codziennego”?
- Ty cycu!
- Ty grajdole!
- Ty brandzlu!
- Ty zbuku gęsi!
- Ty snopowiązało!
- Ty flecie!
- Ty pierniku ty!
     Dyskusję o literaturze przerwał Murtaza, który wyczarował dla nich pętel kiełbasy na zgodę. Natomiast w basenie Justin Finch-Fletchley prowadził z Malfoyem wysoce erudycyjną i pouczającą konwersację o cyckach Parkinson. Draco zdecydowanie zgadzał się co do tego, że warto się na nie gapić, choćby po to, żeby nie patrzeć na jej twarz. Tymczasem Nott opił się eliksiru wieloskokowego i gwałtownie odbijał się między podłogą a sufitem niczym kauczukowa piłka. W pewnej chwili wpadł na estradę, potrącając Mariettę Edgecombe, która upadła na ziemię, a wiolonczelista z Ravenclawu puścił ohydnego koguta, jakby ktoś przejechał gwoździem po talerzu.
- Za karę dajesz mi gołego człona do ręki – powiedziała Marietta. Trudno powiedzieć, czy do Theo, czy do Krukona, ale raczej do tego drugiego, bo Nott tymczasem zdążył już kicnąć do basenu.
     Harry spoglądał na to z fascynacją, ale jakoś nie chciało mu się wchodzić do wody. Za to dostrzegł Kasandrę siedzącą na leżaku gdzieś pod ścianą. Jadła drożdżówkę, zatopiona w swoich myślach. Przysiadł się do niej.
- Cześć – zagadał. – Co słychać?
       Swiftsure uśmiechnęła się.
- W porządku – odpowiedziała. – Jeśli ci chodzi o tych łobuzów, to już się odczepili.
- Nie kąpiesz się?
- Nie lubię takiego owczego pędu – przyznała. – Może wejdę, jak się zrobi mniejszy tłok.
     Harry zauważył, że dziewczyna obraca coś w dłoni. Był to czarny, sękaty pręcik. Kasandra zauważyła jego spojrzenie.
- Moja różdżka – wyjaśniła. – Tarnina, dostałam w Durmstrangu za dobre wyniki w nauce.
- Z tarniny? – zdziwił się Harry. – Wygląda na dość niewygodną z tymi wszystkimi sękami.
- Kwestia praktyki – Swiftsure zakręciła różdżką młyńca. – Lepiej pomyśl, jak niewygodnie byłoby latać na tarninowej miotle.
- A wiesz, że widziałem taką – Potter przypomniał sobie wizytę w sklepie z miotłami na Pokątnej. – Produkcji irlandzkiej, nazywała się chyba Shillelagh-98. To musiał być produkt dla kolekcjonerów, a nie do latania. Nie wyobrażam sobie nikogo, kto przy zdrowych zmysłach wsiadłby na taką miotłę. Chyba, że w bardzo, bardzo grubych wełnianych gaciach.
     Kasandra znów się uśmiechnęła. Właściwie mogłaby to robić cały czas. Mogłaby być zapięta pod samą szyję – a nie była, bo jednak górny guzik miała rozpięty – a i tak samym uśmiechem była w stanie wzburzyć krew Pottera.
- Może, jak będzie mniej ludzi w basenie – zaproponował Harry – wejdziemy razem?
- Idź pierwszy, ja do ciebie dołączę – odrzekła Swiftsure.
    Wymierzyła w niego różdżkę i zanim Złoty Chłopiec zdążył się zorientować, był już w powietrzu, a chwilę później chlupnął do basenu, przerywając Malfoyowi i Justinowi jakże pasjonującą konwersację. Zza pleców usłyszał śmiech jak srebrne dzwoneczki. Na brodę Merlina, to był JEJ śmiech… Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że dotąd go jeszcze nie słyszał…

1 komentarz:

  1. Serdecznie zapraszam na nowy rozdział 006 „Na rozstaju” na mojego bloga: www.niewolnicy-przeznaczenia.blogspot.com . serdecznie zapraszam do czytania i komentowania.

    OdpowiedzUsuń