Leżała na ziemi, w kącie korytarza. Plecy bolały od zderzenia ze
ścianą. Oni stali wokół, groźnie górując nad nią.
- Zostawcie. Zrobiłam wam coś?
- Naraziłaś nas na szkody moralne z tytułu oglądania twojej gęby! –
szyderczo rzuciła blondyna w czerni.
- Błagam, zostawcie mnie… - wyjęczała.
- Bo co? Pogryziesz mnie? – rechot.
Zasypali ją
kopniakami, potem siłą podnieśli i rzucili na środek podłogi. Ból, wszędzie
ból… I nagle jej podbródek uderzył w ostrego… A potem zimne, bezduszne oczy
dyrektora, gdy poszła złożyć skargę…
Kasandra Swiftsure
obudziła się z krzykiem. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że jest w swoim
dormitorium. A zaraz potem przypomniała sobie, że dormiec też nie gwarantuje
bezpieczeństwa. Skuliła się.
Leżała przez
chwilę, drżąc i chwytając powietrze dużymi haustami. Myślała o Hogwarcie jak o
ziemi obiecanej… Aż pojawił się ten blondyn i jego krzywdzące insynuacje. To
jeszcze by było do zniesienia, lecz wczorajszy atak powietrzny przypomniał
Kasandrze wszelkie upokorzenia, jakich doznała w Durmstrangu…
Krótko mówiąc
– nic się nie zmienia. Nadal jest sama, a przeciw sobie ma przeważne siły
łobuzów. Ale jest Potter, ten słynny Złoty Chłopiec… Wyobrażała sobie, że trafi
na jakiegoś nadętego buca przekonanego o swej wyjątkowości, albo surowego
fanatyka, dla którego liczy się tylko jego przeznaczenie, a wszystko inne można
zaorać. Tymczasem Harry okazał się bardzo zwyczajnym, w tym dobrym znaczeniu,
chłopcem. Potrafił być opiekuńczy, stawał w jej obronie…
Kasandra miała
to do siebie, że przywiązywała się do ludzi, którzy jej pomogli. Nie było ich
wielu, ale po każdym życzliwym słowie zaczynała sobie wyobrażać
Merlin-ją-wi-co, a potem przeżywała ciężkie rozczarowanie. Teraz raczej nie miała
wątpliwości, że Harry zainteresował się nią dlatego, że akurat potrzebowała
pomocy, a nie dlatego, że „coś” w niej dostrzegł. Kasandrę trapiła jeszcze jedna rzecz... czy Potter jej nie znienawidzi, gdy dowie się o jej korzeniach?
Jej
współspaczki-Gryfonki zaczynały się powoli wiercić, dzień wstawał nad
dormitorium. Czy ten dzień będzie miał twarz Pottera, czy Malfoya?
Ron
Weasley był wściekły. Po wczorajszej bójce w powietrzu postanowił, że dorwie
Dracona i wyjaśni sobie z nim pewne rzeczy. Jeśli trzeba, to ręcznie.
- Zabiję cię, Malfoy! –
wywarczał, gdy wreszcie dopadł tchórzofreta. – Cruciatus będzie niczym w
porównaniu z tym, co zrobię temi ręcami!
- O co ci chodzi, człowieku? –
Draco wydał z siebie wręcz perfekcyjny urażony falset.
- Wytłumacz się, dlaczego twoi
goryle gonili tę nową Swiftsure nad Zakazanym Lasem!
W
stalowych oczach Malfoya zaigrały iskry gniewu.
- To nie są moi goryle! –
wybuchnął. – Zerwałem z nimi znajomość! Nudzi im się, to rozrabiają, nie mój
interes.
- Dziwne, ale jakoś nie za bardzo
chce mi się wierzyć – powiedział Weasley. – A to, że razem z nimi nękałeś ją na
korytarzu, to się nie liczy?
- To było przedtem – zastrzegł
Draco. – Nie chcę już mieć z tymi jełopami nic wspólnego, chiba ci tłumaczyłem.
Na brodę, przecież nawet oficjalnie jestem w innym domu, niż oni! Nie moja
wina, że beze mnie nie umieją znaleźć lepszej rozrywki.
- Co tu się dzieje? – rozległ się
nagle grobowy głos Snape’a. – Weasley, szlaban!
I tak Ron
znalazł się po lekcjach w gabinecie mistrza eliksirów. Wyglądało na to, że
czeka go przesłuchanie. Weasley siedział na krześle i wpatrywał się w różnokolorowe butelki ustawione w oszklonych szafkach, starając się zachować
spokój, podczas gdy Severus przemierzał pomieszczenie w tę i z powrotem
groźnym, sprężystym krokiem, stukając obcasami i trzymając ręce założone z
tyłu. Od paru tygodni Snape ćwiczył ten krok przed lustrem w łazience, wyczekując momentu, gdy będzie go mógł wykorzystać w praktyce.
Pragnął się
dowiedzieć bardzo wielu rzeczy. Od początku roku Hogwart wydawał się stać na
głowie. Pierwszorocznych, na przykład, było tylu, że utworzono kilka grup.
Flitwick wziął zaklęcia na młodszych latach na siebie, starsze przejęła de
Volaille przysłana z ministerstwa. Sam Snape musiał ciągnąć dwa etaty –
eliksiry i OPCM, z lekka tylko odciążany przez Slughorna, ten zaś w dodatku był
zmuszony zająć się astronomią, na której się nie znał. Szaleństwo!
- Dobra, panie Weasley – odezwał
się w końcu Snape. – Mam nadzieję, że teraz wyjaśnimy sobie parę rzeczy.
Ron
uśmiechnął się krzywo, bo sam dopiero co chciał wyjaśniać parę rzeczy z Malfoyem.
Miał tylko nadzieję, że mistrz eliksirów nie zajmie się wyjaśnianiem ręcznym.
Próbował ukryć uśmiech, ale Severus i tak zobaczył.
- Słuchaj no, Weasley – utkwił w
Ronie bezlitosne spojrzenie, groźnie potrząsnął przetłuszczoną grzywą. – Ty
mnie jeszcze nie znasz. Co najwyżej znasz mnie od dobrej strony. Módl się o to,
abyś nie musiał poznawać mnie od złej strony, bo wtedy cię zmuszę do płaczu.
- Dobrze, panie profesorze.
- Co masz na myśli, mówiąc
„dobrze”? – Severus zmarszczył się.
- Nie chciałbym poznawać pana od
złej strony, aby mnie pan nie zmusił do płaczu.
- Spójrz mi w oczy, Weasley –
powiedział Snape. – Spójrz mi w oczy. Co to za bitwę o Anglię urządziliście
sobie z Crabbe’em i Goyle’em nad Zakazanym Lasem?
- Crabbe i Goyle gonili tamtą
Gryfonkę, Kasandrę Swiftsure. Zapędzili ją nad las, i gdybym nie zareagował, to
mogłoby się źle skończyć.
- Łobuzinie jeden – rzekł
Severus, ostrożnie zezując w kierunku jednej z butelek. – Akurat tak się składa, że widziałem cię tam już wcześniej. Pottera,
Swiftsure, Longbottoma i innych też. Czyż nie wiecie wy wszyscy, że Zakazany
Las jest zakazany?
- Tak, oczywiście, panie
profesorze – Ron entuzjastycznie pokiwał głową. Ani myślał się przyznawać, że będąc Kluchonem, ma dyspensę.
- Weasley, spójrz mi w oczy –
ciągnął Snape. – Nie myślisz chyba, że jestem taki głupi, żeby nie widzieć, że
coś się święci. Oczywiście jako kumpel Pottera jesteś akurat w samym centrum
tego czegoś. No więc?
Rudzielec
milczał. Snape wrócił zatem do przemierzania pokoju wystudiowanym groźnym
krokiem.
- Jesteś w Klimpfjallu, prawda? W
Szóstym Domu? – zaatakował znienacka.
- Nie wiem, o czym pan mówi –
Ron, ostrzeżony przez opiekunkę domu, był jednak przygotowany na taką
ewentualność.
- The little pencil's stonewalling me – mruknął Severus i nachylił się nad nim ponownie. – Spójrz mi w oczy. Dobrze wiem, że projekt reaktywacji Szóstego
Domu był brany pod uwagę. Sam o to wnioskowałem. Teraz zaczyna się dziać coś
bardzo dziwnego, a mnie pies z kulawą nogą nie raczy poinformować. Ale ty nie
jesteś psem, prędzej łasicą, więc spójrz mi w oczy i powiedz. Jesteś w Szóstym Domu czy nie?
- Jakim Szóstym? Domy są cztery –
powiedział Weasley. Przysiągł sobie, że jeśli trafi na przesłuchanie, będzie do
oporu udawał głupiego. Niektórzy zresztą twierdzili, że nie musiał udawać.
- Weasley, spójrz mi w oczy –
zdenerwował się Snape. – Kogo ty próbujesz oszukać? Przecież ja dobrze wiem, że
jeśli Klimpfjall został reaktywowany, to i tak nikt mi nie powie, więc skoro
tak zaprzeczasz, to znaczy… Zaraz, wróć. To by znaczyło, że jeśli naprawdę nie
ma żadnego Szóstego Domu, tobyś się przyznał? Bez sensu…
Obrócił
się wokół własnej osi, złapał za podbródek, potem znowu spojrzał na Rona.
- Żebyś mi więcej nie urządzał burd w powietrzu – ostrzegł z rezygnacją
w głosie. – Spójrz mi w oczy. Jeżeli nadal będziesz się tak zachowywał,
skończysz w Azkabanie i biedni będą ci dementorzy, którzy cię będą pilnować.
Serdecznie zapraszam na nowy rozdział 005 „Dramatyczny przebieg meczu” na www.niewolnicy-przeznaczenia.blogspot.com
OdpowiedzUsuńzaraz biorę się za czytanie
„I nagle jej podbródek uderzył w ostrego...” - co ostrego?
OdpowiedzUsuńJeśli budzisz się z krzykiem, to budzisz też innych, śpiących w tym samym pomieszczeniu.
Ha, Snape robi przesłuchanie. Profesorowie w kocu zamiast podejrzewać, biorą się do robot i pytają. Dość nieudolnie, ale jednak. Jest to jakiś postęp, bo dotąd tego brakowało.