Któregoś
dnia Lukrecja de Volaille dostała wyjca od Dumbledore’a. Szybko się ubrała, rozczesała
dość pobieżnie swe dwubarwne włosy i poszła do gabinetu dyrektora. Czekali już
tam na nią sam Dumbledore oraz Dolores Umbridge.
Dyrektor
Hogwartu był poirytowany, bo sowa Tengmalma właśnie przyniosła mu
korespondencję od Alderamina Blacka, komisarza UE do spraw magii. Nie dość, że
był to jakiś kompletny urzędowy bełkot, z którego dało się zrozumieć jedynie
„uprzejme sugestie” wprowadzenia do Hogwartu mugolskich nauczycieli, to w
dodatku nazwisko dyrektora zostało przekręcone na AMBULUS DUMBELDOOR! Dumbledore
siedział zatem i rozmyślał, jak w prostych, żołnierskich słowach napisać, co
myśli o takiej biurokracji, kiedy profesor de Volaille weszła do gabinetu.
Lukrecja,
stając przed obliczem dyrektora i jego prawej ręki, była pełna obaw. Nie dość,
że po pełnej wrażeń nocy nie uczesała się jak należy, to w dodatku
przypuszczała, że pewnie znowu będzie musiała się tłumaczyć z kwestii
sprzątania.
Po każdej z
uczt Pokój Ogólny w Klimpfjallu przypominał krajobraz po bitwie, zasłany
rozbitymi naczyniami, pierzem z poduszek, kośćmi od mięsa, pestkami i ogryzkami
oraz częściami garderoby, pomiędzy którymi leżeli nieprzytomni Kluchoni. W
dawnych latach wszystko to pokrywała sięgająca do kostek warstwa białej,
kleistej substancji. Jednak tuż przed reaktywacją Szóstego Domu Dumbledore wezwał
Lukrecję de Volaille i stwierdził
jednoznacznie, że to wysoce niehigieniczne, źle wygląda (zwłaszcza w oczach
Ministerstwa Magii), i jeżeli już Kluchoni mają konieczność chlustać sp… spe…
no, tym białym, to niech przynajmniej po sobie posprzątają. De Volaille nie
rozumiała, dlaczego Albusowi przeszkadza to, co robią we własnym towarzystwie i
we własnym pokoju ogólnym, ale dla świętego spokoju wydała odpowiednie
dyspozycje. Sprzątaniem pozostałych zniszczeń zajmowały się specjalnie
przydzielone skrzaty, które dostawały za to dodatkowe wynagrodzenie.
Okazało się
jednak, że dziś nie chodzi o sprzątanie. Najwyraźniej wszystko w tej materii
szło zgodnie z oczekiwaniami.
- Hm, - powiedział Dumbledore. –
Profesor de Volaille.
- Tak, panie dyrektorze –
zgodziła się Lukrecja.
- Zmiany wprowadzane przez
ministerstwo są zaskakujące – oznajmił dyrektor. – Wygląda na to, że niedługo
będziemy musieli wprowadzić zajęcia z literatury mugolskiej. Z mugolskim
nauczycielem. Ale ja nie o tym.
Lukrecja
de Volaille słuchała w skupieniu. Ponieważ sama została przysłana z
Ministerstwa, nic dziwnego, że Dumbledore pod jej adresem wyrażał niezadowolenie
związane z pomysłami Knota i spółki.
- Chodzi o co innego – odezwała
się Umbridge. – Wie pani równie dobrze jak my, że celem Szóstego Domu nie jest
wyłącznie przestawianie granic hedonizmu. Utrzymywanie dobrego samopoczucia
jest oczywiście bardzo ważne, ale… Co z tym innym celem?
De
Volaille przeczesała kasztanowatą stronę swych włosów. Nie czuła się zbyt pewnie,
będąc nieuczesana.
- Im lepiej Kluchoni będą
przygotowani, tym lepiej dla nas wszystkich – powiedziała wreszcie. – Dla
odpowiedzi na to pytanie ważne jest, czy Czarny Pan zorientował się w tej ewentualności,
o której rozmawialiśmy przedtem. Tego, o ile się orientuję, nie wiemy.
- Jeżeli nie wiemy, to należy
zakładać, że się zorientował – rzekła Umbridge surowo. – Czy wobec tego
Klimpfjall zajmuje się tym drugim? Czy tylko imprezowaniem?
- Imprezowanie jest bardzo
istotną częścią tego drugiego – oświadczyła opiekunka Kluchonów. – W ten sposób
wykuwają się kadry.
- Tylko żebym przez to wykuwanie
nie osiwiał po raz drugi – zastrzegł Dumbledore. – Zeszłoroczny „program
pilotażowy” z az-Zahrim kosztował mnie sporo kombinacji. Ciekawskim trzeba go
było przedstawiać jako ucznia z indywidualnym tokiem nauczania, ewentualnie
jako praktykanta u Hagrida. Teraz przynajmniej może się wtopić w tłum, ale z
drugiej strony teraz mamy cały tłum, i jego działalność, do ukrycia. Snape jest
bliski paranoi, McGonagall chyba też coś podejrzewa. Byłoby mi bardzo przykro,
gdyby ta cała maskarada poszła na marne.
- Nie pójdzie – powiedziała
zdecydowanie de Volaille. – Sam pan wie, dyrektorze, że jeszcze za czasów pana
nauki ten dom istniał. Przywracamy w ten sposób starą tradycję.
- I jakże ezoteryczną – rzekła
Umbridge. – Nawet Flitwick, choć jest wtajemniczony w istnienie Klimpfjallu,
nie zna szczegółów. Dla niego to po prostu społeczność, w której może się
najeść, posłuchać muzyki i wypalić faję.
- Przysięgam, że robię wszystko,
co konieczne, by wprowadzić w życie ideały Klausa Klimpfjalla i jego druha,
Dagoth Dreyfusa – oświadczyła de Volaille.
- Który prawdopodobnie nigdy nie
istniał – dodała Umbridge. – Cóż, na tym etapie trudno cokolwiek powiedzieć o
pani efektach. Może pani wracać do swoich zajęć.
Harry zwykle nie pamiętał wszystkich
szczegółów tego, co się działo na ucztach, ale wiele dziewcząt, a nawet
niektórzy chłopcy pamiętali to aż za dobrze. Takie ksywki, jak „Harry Potent” czy „Pan Różowej Różdżki”, nie wzięły się z
powietrza. Tymczasem Ron otrzymał przydomek „Lorda Weasleya”, bo po każdej
uczcie był pijany jak lord.
Uczty swoją drogą, a nauka swoją.
Harry jednak zauważył, że oprócz wykładanych przedmiotów, na lekcjach równie
interesuje go postać… no wiadomo czyja. Kasandra fenomenalnie radziła sobie z
transfiguracją, była bardzo dobra w zielarstwie, zaklęciach i opiece nad
istotami magicznymi, za to nie wyróżniała się specjalnie w eliksirach czy
wróżbiarstwie. To drugie nawet specjalnie nie dziwiło, kto by się przejmował
tymi bredniami. Za to na lekcjach obrony przed czarną magią Swiftsure jakby
zapadała się w sobie, była pochmurna i obojętna. Potter podejrzewał, że to nie
dlatego, że nie umie.
Któregoś razu szli z Ronem przez
błonia. Weasley, niosąc na ramieniu miotłę, opowiadał, że jego siostra Ginny
będzie miała spore braki w nauce, bo ostatnio poważnie zachorowała.
- Na szczęście
już z nią dobrze – powiedział Ron. – Ale u św. Munga powiedzieli, że wymaga
dwóch miesięcy rehabilitacji, więc wysłaliśmy ją do cioci na wsi…
- A gdzie
mieszka ta ciocia Nawsia? – zapytał Harry.
- Aż w Snowdonii
– Ron zignorował marny kalambur Pottera. – Cisza, spokój, szybko wróci do formy.
Doszli
w punkt, z którego dobrze było widać ciemną ścianę Zakazanego Lasu. Kilka osób
śmigało na miotłach. Harry z miłym zaskoczeniem stwierdził, że była wśród nich
także Kasandra Swiftsure. Przyglądał się jej dłuższą chwilę, obserwując, z jaką
gracją powoduje miotłą, jak łagodnie wchodzi w zakręt i wznosi się lub nurkuje.
Mógłby tak na nią patrzeć parę godzin. Ron też obserwował, opierając się o
własną miotłę.
- Dobra jest, skubana – zauważył.
Nagle,
nie wiadomo skąd, pojawili się Crabbe i Goyle. Nadlecieli chyba znad zamku i
uderzyli na Kasandrę. Próbowała im uciec, wylatując w korytarz powietrzny nad
Zakazanym Lasem. Kumple Malfoya nic sobie nie robili z zakazu; wlecieli ponad
drzewa jej śladem, dążąc do kolizji. Swiftsure uciekała, oni zbliżali się ku
niej zakosami. Wyślizgnęła się im, jednak tylko na chwilę. Ślizgoni
niestrudzenie gonili ją dalej.
Kasandra wprawdzie była technicznie lepsza, ale
chyba ogarnął ją strach; poza tym ich było dwóch. Crabbe ścigał dziewczynę
wzdłuż wyznaczonej krawędzi korytarza, a Goyle zrobił immelmana i przeciął jej
drogę od przodu. Kasandra ledwo się wymknęła. Wykonała ostry manewr, wymykając
się im, ale straciła przy tym wysokość, na tyle, że o mały włos uniknęła
wkomponowania się w czubek drzewa. Koledzy Dracona doprowadzili się do porządku
i prześlizgując się nad lasem, spróbowali zaatakować ją z dołu.
- Ron, ratuj ją! – zawołał Harry.
– Lecę po Hagrida!
Zanim
Potter uruchomił się nożnie, Ron już był w powietrzu i na ostrej korbie
zmierzał ku konfrontacji z łobuzami. Rypnął w Goyle’a po stycznej z takim impetem,
że tamten okręcił się wokół miotły i zawisł głową w dół. Ron wyciągnął różdżkę
i potraktował Patronusem dementora, który właśnie wychynął spomiędzy drzew, a
potem energicznie natarł na Crabbe’a. Ślizgon, na widok szarżującego Weasleya
wściekłego jak sto diabłów, spękał i uciekł w stronę zamku. Ron zwolnił. Podleciał
do Kasandry, aby pomóc jej zejść na ziemię.
Na
dole czekali już Harry, Hagrid i wezwany przez tego ostatniego Remus Lupin.
Hagrid wziął się intensywnie do ochrzaniania Goyle’a ("Sklątka tylnowybuchowa ma więcej rozumu niż wy obaj razem wzięci!").
Swiftsure
wylądowała. Była cała blada, kolor uciekł także z jej warg. Miała zbolały wyraz
twarzy, drżała. Harry opiekuńczo objął ją ramieniem.
- Potrzebujesz pomocy? – zapytał.
– Chodźmy do pani Pomfrey.
Poszedł
z Kasandrą do Skrzydła Szpitalnego. Czuł pod ramieniem, jak Swiftsure dygocze,
na twarzy była już nie tyle blada, co żółta, blizny na brodzie odcinały się
bardzo wyraźnie.
- Ja… przepraszam – wydusiła
wreszcie, gdy szli korytarzem. – Muszę do łazienki.
Harry
poczekał na nią. Wróciła po chwili, machinalnie wycierając usta.
- Jeszcze raz przepraszam, że
robię ci kłopot, Harry – popatrzyła na niego z poczuciem winy.
- Nic nie szkodzi – odpowiedział.
– Jesteśmy w jednym domu, musimy się nawzajem wspierać.
Przeszła
parę kroków, zatoczyła się.
- Nienawidzę tego – jęknęła. – Dlaczego
nie mogą dać mi spokoju? Myślałam, że w nowej szkole będzie lepiej…
Potter
spojrzał na nią niepewnie.
- Chcesz teraz zostać sama? –
zapytał.
- Nie – zaprzeczyła. – Ty właśnie
zostań… Jeżeli oczywiście możesz, nie chcę cię do niczego zmuszać, ale działasz
na mnie uspokajająco.
- Chodźmy, niech pani Pomfrey da
ci coś na żołądek – zdecydował Harry i znów otoczył ją ramieniem.
uwierz w to lub nie, ale lepiej tak, chociaż ja sama w to niespecjalnie wierzę. OCENA. w mniej niż 24h po dodaniu zgłoszenia. taka jestem z siebie dumna, że aż to musiałam wszędzie popodkreślać.
OdpowiedzUsuńhttp://szlafrok-smierciozercy.mylog.pl/
Lysia
Powiem więcej - w mniej niż 10 h! Komentarz pod oceną będzie później, bo chcę się do niego porządnie przyłożyć :)
UsuńNo no rozdział mi się spodobał.
OdpowiedzUsuńSzczególnie opis samych uczt i głębszej analizy postaci Harrego.
Jestem ciekawa też Kassandry i jak wiele wniesie ta dziewczyna do całej historii.
widzę, że piszesz coraz lepiej i widać wyraźnie że się starasz.
No pozostaje mi czekać na ciąg dalszy u Ciebie gdyż coraz bardziej mi się podoba.
czekam na ciąg dalszy i pozdrawiam.
Hm... Coś się zaczyna dziać. Coś ciekawego - jednak nie takie słodkie życie czeka mieszkańców Szóstego Domu, wszystko, czego się uczą, ma służyć większemu celowi... Jakiemu?
OdpowiedzUsuńPowiedz mi, proszę, w jaki sposób udaje się zachować istnienie tego domu w tajemnicy? Nie nocują w swoich dormitoriach, latają swobodnie nad Zakazanym Lasem - nikt nie ma pytań? Nie zastanawia się dlaczego pozwala im się na to?
Akcja z miotłami jest dziwna. Pomijając irracjonalność zachowania dwóch mięśniaków (po kiego się na nią rzucili?! Teraz nie rozumiem, mam nadzieję, że później wyjaśnisz), to Ron zdążył uratować ją przed jednym chłopakiem, wyczarować Patronusa (serio jest na tyle dobry, by w ułamku sekundy pokonać dementora? Zwłaszcza, że w pobliżu pewnie było ich więcej... Hagrid zdążył zawołać Lupina. A Harry nie zdążył się jakoś specjalnie włączyć do ratowania dziewczyny. Coś dziwnie z tymczasem wyszło. I zainteresowaniem dziewczyną. Czy Lupin i Hagrid nie powinni się najpierw nią zainteresować, a potem rugać chłopaków?
Doszli w punkt, z którego dobrze było widać ciemną ścianę Zakazanego Lasu” - do punktu
„Zanim Potter uruchomił się nożnie, Ron już był w powietrzu i na ostrej korbie zmierzał ku konfrontacji z łobuzami” - uruchomił siebie? Co on, robot?
Mięśniakom się nudzi, to rozrabiają. Hagrid jest wtajemniczony w istnienie Szóstego Domu, a Lupin przyszedł, kiedy już było właściwie po ptokach. "Uruchom się nożnie" to powiedzonko Darosława J. Torunia, współtwórcy wydawnictwa MAG.
Usuń