sobota, 27 października 2012

Rozdział 7


Leżała na ziemi, w kącie korytarza. Plecy bolały od zderzenia ze ścianą. Oni stali wokół, groźnie górując nad nią.
- Zostawcie. Zrobiłam wam coś?
- Naraziłaś nas na szkody moralne z tytułu oglądania twojej gęby! – szyderczo rzuciła blondyna w czerni.
- Błagam, zostawcie mnie… - wyjęczała.
- Bo co? Pogryziesz mnie? – rechot.
            Zasypali ją kopniakami, potem siłą podnieśli i rzucili na środek podłogi. Ból, wszędzie ból… I nagle jej podbródek uderzył w ostrego… A potem zimne, bezduszne oczy dyrektora, gdy poszła złożyć skargę…

Kasandra Swiftsure obudziła się z krzykiem. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że jest w swoim dormitorium. A zaraz potem przypomniała sobie, że dormiec też nie gwarantuje bezpieczeństwa. Skuliła się.
Leżała przez chwilę, drżąc i chwytając powietrze dużymi haustami. Myślała o Hogwarcie jak o ziemi obiecanej… Aż pojawił się ten blondyn i jego krzywdzące insynuacje. To jeszcze by było do zniesienia, lecz wczorajszy atak powietrzny przypomniał Kasandrze wszelkie upokorzenia, jakich doznała w Durmstrangu…
Krótko mówiąc – nic się nie zmienia. Nadal jest sama, a przeciw sobie ma przeważne siły łobuzów. Ale jest Potter, ten słynny Złoty Chłopiec… Wyobrażała sobie, że trafi na jakiegoś nadętego buca przekonanego o swej wyjątkowości, albo surowego fanatyka, dla którego liczy się tylko jego przeznaczenie, a wszystko inne można zaorać. Tymczasem Harry okazał się bardzo zwyczajnym, w tym dobrym znaczeniu, chłopcem. Potrafił być opiekuńczy, stawał w jej obronie…
Kasandra miała to do siebie, że przywiązywała się do ludzi, którzy jej pomogli. Nie było ich wielu, ale po każdym życzliwym słowie zaczynała sobie wyobrażać Merlin-ją-wi-co, a potem przeżywała ciężkie rozczarowanie. Teraz raczej nie miała wątpliwości, że Harry zainteresował się nią dlatego, że akurat potrzebowała pomocy, a nie dlatego, że „coś” w niej dostrzegł. Kasandrę trapiła jeszcze jedna rzecz... czy Potter jej nie znienawidzi, gdy dowie się o jej korzeniach?
Jej współspaczki-Gryfonki zaczynały się powoli wiercić, dzień wstawał nad dormitorium. Czy ten dzień będzie miał twarz Pottera, czy Malfoya?

     Ron Weasley był wściekły. Po wczorajszej bójce w powietrzu postanowił, że dorwie Dracona i wyjaśni sobie z nim pewne rzeczy. Jeśli trzeba, to ręcznie.
- Zabiję cię, Malfoy! – wywarczał, gdy wreszcie dopadł tchórzofreta. – Cruciatus będzie niczym w porównaniu z tym, co zrobię temi ręcami!
- O co ci chodzi, człowieku? – Draco wydał z siebie wręcz perfekcyjny urażony falset.
- Wytłumacz się, dlaczego twoi goryle gonili tę nową Swiftsure nad Zakazanym Lasem!
        W stalowych oczach Malfoya zaigrały iskry gniewu.
- To nie są moi goryle! – wybuchnął. – Zerwałem z nimi znajomość! Nudzi im się, to rozrabiają, nie mój interes.
- Dziwne, ale jakoś nie za bardzo chce mi się wierzyć – powiedział Weasley. – A to, że razem z nimi nękałeś ją na korytarzu, to się nie liczy?
- To było przedtem – zastrzegł Draco. – Nie chcę już mieć z tymi jełopami nic wspólnego, chiba ci tłumaczyłem. Na brodę, przecież nawet oficjalnie jestem w innym domu, niż oni! Nie moja wina, że beze mnie nie umieją znaleźć lepszej rozrywki.
- Co tu się dzieje? – rozległ się nagle grobowy głos Snape’a. – Weasley, szlaban!

I tak Ron znalazł się po lekcjach w gabinecie mistrza eliksirów. Wyglądało na to, że czeka go przesłuchanie. Weasley siedział na krześle i wpatrywał się w różnokolorowe butelki ustawione w oszklonych szafkach, starając się zachować spokój, podczas gdy Severus przemierzał pomieszczenie w tę i z powrotem groźnym, sprężystym krokiem, stukając obcasami i trzymając ręce założone z tyłu. Od paru tygodni Snape ćwiczył ten krok przed lustrem w łazience, wyczekując momentu, gdy będzie go mógł wykorzystać w praktyce.
Pragnął się dowiedzieć bardzo wielu rzeczy. Od początku roku Hogwart wydawał się stać na głowie. Pierwszorocznych, na przykład, było tylu, że utworzono kilka grup. Flitwick wziął zaklęcia na młodszych latach na siebie, starsze przejęła de Volaille przysłana z ministerstwa. Sam Snape musiał ciągnąć dwa etaty – eliksiry i OPCM, z lekka tylko odciążany przez Slughorna, ten zaś w dodatku był zmuszony zająć się astronomią, na której się nie znał. Szaleństwo!
- Dobra, panie Weasley – odezwał się w końcu Snape. – Mam nadzieję, że teraz wyjaśnimy sobie parę rzeczy.
        Ron uśmiechnął się krzywo, bo sam dopiero co chciał wyjaśniać parę rzeczy z Malfoyem. Miał tylko nadzieję, że mistrz eliksirów nie zajmie się wyjaśnianiem ręcznym. Próbował ukryć uśmiech, ale Severus i tak zobaczył.
- Słuchaj no, Weasley – utkwił w Ronie bezlitosne spojrzenie, groźnie potrząsnął przetłuszczoną grzywą. – Ty mnie jeszcze nie znasz. Co najwyżej znasz mnie od dobrej strony. Módl się o to, abyś nie musiał poznawać mnie od złej strony, bo wtedy cię zmuszę do płaczu.
- Dobrze, panie profesorze.
- Co masz na myśli, mówiąc „dobrze”? – Severus zmarszczył się.
- Nie chciałbym poznawać pana od złej strony, aby mnie pan nie zmusił do płaczu.
- Spójrz mi w oczy, Weasley – powiedział Snape. – Spójrz mi w oczy. Co to za bitwę o Anglię urządziliście sobie z Crabbe’em i Goyle’em nad Zakazanym Lasem?
- Crabbe i Goyle gonili tamtą Gryfonkę, Kasandrę Swiftsure. Zapędzili ją nad las, i gdybym nie zareagował, to mogłoby się źle skończyć.
- Łobuzinie jeden – rzekł Severus, ostrożnie zezując w kierunku jednej z butelek. – Akurat tak się składa, że widziałem cię tam już wcześniej. Pottera, Swiftsure, Longbottoma i innych też. Czyż nie wiecie wy wszyscy, że Zakazany Las jest zakazany?
- Tak, oczywiście, panie profesorze – Ron entuzjastycznie pokiwał głową. Ani myślał się przyznawać, że będąc Kluchonem, ma dyspensę.
- Weasley, spójrz mi w oczy – ciągnął Snape. – Nie myślisz chyba, że jestem taki głupi, żeby nie widzieć, że coś się święci. Oczywiście jako kumpel Pottera jesteś akurat w samym centrum tego czegoś. No więc?
            Rudzielec milczał. Snape wrócił zatem do przemierzania pokoju wystudiowanym groźnym krokiem.
- Jesteś w Klimpfjallu, prawda? W Szóstym Domu? – zaatakował znienacka.
- Nie wiem, o czym pan mówi – Ron, ostrzeżony przez opiekunkę domu, był jednak przygotowany na taką ewentualność.
- The little pencil's stonewalling me – mruknął Severus i nachylił się nad nim ponownie. – Spójrz mi w oczy. Dobrze wiem, że projekt reaktywacji Szóstego Domu był brany pod uwagę. Sam o to wnioskowałem. Teraz zaczyna się dziać coś bardzo dziwnego, a mnie pies z kulawą nogą nie raczy poinformować. Ale ty nie jesteś psem, prędzej łasicą, więc spójrz mi w oczy i powiedz. Jesteś w Szóstym Domu czy nie?
- Jakim Szóstym? Domy są cztery – powiedział Weasley. Przysiągł sobie, że jeśli trafi na przesłuchanie, będzie do oporu udawał głupiego. Niektórzy zresztą twierdzili, że nie musiał udawać.
- Weasley, spójrz mi w oczy – zdenerwował się Snape. – Kogo ty próbujesz oszukać? Przecież ja dobrze wiem, że jeśli Klimpfjall został reaktywowany, to i tak nikt mi nie powie, więc skoro tak zaprzeczasz, to znaczy… Zaraz, wróć. To by znaczyło, że jeśli naprawdę nie ma żadnego Szóstego Domu, tobyś się przyznał? Bez sensu…
      Obrócił się wokół własnej osi, złapał za podbródek, potem znowu spojrzał na Rona.
- Żebyś mi więcej nie urządzał burd w powietrzu – ostrzegł z rezygnacją w głosie. – Spójrz mi w oczy. Jeżeli nadal będziesz się tak zachowywał, skończysz w Azkabanie i biedni będą ci dementorzy, którzy cię będą pilnować.

środa, 24 października 2012

Rozdział 6


       Któregoś dnia Lukrecja de Volaille dostała wyjca od Dumbledore’a. Szybko się ubrała, rozczesała dość pobieżnie swe dwubarwne włosy i poszła do gabinetu dyrektora. Czekali już tam na nią sam Dumbledore oraz Dolores Umbridge.
        Dyrektor Hogwartu był poirytowany, bo sowa Tengmalma właśnie przyniosła mu korespondencję od Alderamina Blacka, komisarza UE do spraw magii. Nie dość, że był to jakiś kompletny urzędowy bełkot, z którego dało się zrozumieć jedynie „uprzejme sugestie” wprowadzenia do Hogwartu mugolskich nauczycieli, to w dodatku nazwisko dyrektora zostało przekręcone na AMBULUS DUMBELDOOR! Dumbledore siedział zatem i rozmyślał, jak w prostych, żołnierskich słowach napisać, co myśli o takiej biurokracji, kiedy profesor de Volaille weszła do gabinetu.
       Lukrecja, stając przed obliczem dyrektora i jego prawej ręki, była pełna obaw. Nie dość, że po pełnej wrażeń nocy nie uczesała się jak należy, to w dodatku przypuszczała, że pewnie znowu będzie musiała się tłumaczyć z kwestii sprzątania.
      Po każdej z uczt Pokój Ogólny w Klimpfjallu przypominał krajobraz po bitwie, zasłany rozbitymi naczyniami, pierzem z poduszek, kośćmi od mięsa, pestkami i ogryzkami oraz częściami garderoby, pomiędzy którymi leżeli nieprzytomni Kluchoni. W dawnych latach wszystko to pokrywała sięgająca do kostek warstwa białej, kleistej substancji. Jednak tuż przed reaktywacją Szóstego Domu Dumbledore wezwał Lukrecję de Volaille i stwierdził jednoznacznie, że to wysoce niehigieniczne, źle wygląda (zwłaszcza w oczach Ministerstwa Magii), i jeżeli już Kluchoni mają konieczność chlustać sp… spe… no, tym białym, to niech przynajmniej po sobie posprzątają. De Volaille nie rozumiała, dlaczego Albusowi przeszkadza to, co robią we własnym towarzystwie i we własnym pokoju ogólnym, ale dla świętego spokoju wydała odpowiednie dyspozycje. Sprzątaniem pozostałych zniszczeń zajmowały się specjalnie przydzielone skrzaty, które dostawały za to dodatkowe wynagrodzenie.
Okazało się jednak, że dziś nie chodzi o sprzątanie. Najwyraźniej wszystko w tej materii szło zgodnie z oczekiwaniami.
- Hm, - powiedział Dumbledore. – Profesor de Volaille.
- Tak, panie dyrektorze – zgodziła się Lukrecja.
- Zmiany wprowadzane przez ministerstwo są zaskakujące – oznajmił dyrektor. – Wygląda na to, że niedługo będziemy musieli wprowadzić zajęcia z literatury mugolskiej. Z mugolskim nauczycielem. Ale ja nie o tym.
     Lukrecja de Volaille słuchała w skupieniu. Ponieważ sama została przysłana z Ministerstwa, nic dziwnego, że Dumbledore pod jej adresem wyrażał niezadowolenie związane z pomysłami Knota i spółki.
- Chodzi o co innego – odezwała się Umbridge. – Wie pani równie dobrze jak my, że celem Szóstego Domu nie jest wyłącznie przestawianie granic hedonizmu. Utrzymywanie dobrego samopoczucia jest oczywiście bardzo ważne, ale… Co z tym innym celem?
       De Volaille przeczesała kasztanowatą stronę swych włosów. Nie czuła się zbyt pewnie, będąc nieuczesana.
- Im lepiej Kluchoni będą przygotowani, tym lepiej dla nas wszystkich – powiedziała wreszcie. – Dla odpowiedzi na to pytanie ważne jest, czy Czarny Pan zorientował się w tej ewentualności, o której rozmawialiśmy przedtem. Tego, o ile się orientuję, nie wiemy.
- Jeżeli nie wiemy, to należy zakładać, że się zorientował – rzekła Umbridge surowo. – Czy wobec tego Klimpfjall zajmuje się tym drugim? Czy tylko imprezowaniem?
- Imprezowanie jest bardzo istotną częścią tego drugiego – oświadczyła opiekunka Kluchonów. – W ten sposób wykuwają się kadry.
- Tylko żebym przez to wykuwanie nie osiwiał po raz drugi – zastrzegł Dumbledore. – Zeszłoroczny „program pilotażowy” z az-Zahrim kosztował mnie sporo kombinacji. Ciekawskim trzeba go było przedstawiać jako ucznia z indywidualnym tokiem nauczania, ewentualnie jako praktykanta u Hagrida. Teraz przynajmniej może się wtopić w tłum, ale z drugiej strony teraz mamy cały tłum, i jego działalność, do ukrycia. Snape jest bliski paranoi, McGonagall chyba też coś podejrzewa. Byłoby mi bardzo przykro, gdyby ta cała maskarada poszła na marne.
- Nie pójdzie – powiedziała zdecydowanie de Volaille. – Sam pan wie, dyrektorze, że jeszcze za czasów pana nauki ten dom istniał. Przywracamy w ten sposób starą tradycję.
- I jakże ezoteryczną – rzekła Umbridge. – Nawet Flitwick, choć jest wtajemniczony w istnienie Klimpfjallu, nie zna szczegółów. Dla niego to po prostu społeczność, w której może się najeść, posłuchać muzyki i wypalić faję.
- Przysięgam, że robię wszystko, co konieczne, by wprowadzić w życie ideały Klausa Klimpfjalla i jego druha, Dagoth Dreyfusa – oświadczyła de Volaille.
- Który prawdopodobnie nigdy nie istniał – dodała Umbridge. – Cóż, na tym etapie trudno cokolwiek powiedzieć o pani efektach. Może pani wracać do swoich zajęć.

       Harry zwykle nie pamiętał wszystkich szczegółów tego, co się działo na ucztach, ale wiele dziewcząt, a nawet niektórzy chłopcy pamiętali to aż za dobrze. Takie ksywki, jak „Harry Potent”  czy „Pan Różowej Różdżki”, nie wzięły się z powietrza. Tymczasem Ron otrzymał przydomek „Lorda Weasleya”, bo po każdej uczcie był pijany jak lord.
       Uczty swoją drogą, a nauka swoją. Harry jednak zauważył, że oprócz wykładanych przedmiotów, na lekcjach równie interesuje go postać… no wiadomo czyja. Kasandra fenomenalnie radziła sobie z transfiguracją, była bardzo dobra w zielarstwie, zaklęciach i opiece nad istotami magicznymi, za to nie wyróżniała się specjalnie w eliksirach czy wróżbiarstwie. To drugie nawet specjalnie nie dziwiło, kto by się przejmował tymi bredniami. Za to na lekcjach obrony przed czarną magią Swiftsure jakby zapadała się w sobie, była pochmurna i obojętna. Potter podejrzewał, że to nie dlatego, że nie umie.
       Któregoś razu szli z Ronem przez błonia. Weasley, niosąc na ramieniu miotłę, opowiadał, że jego siostra Ginny będzie miała spore braki w nauce, bo ostatnio poważnie zachorowała.
- Na szczęście już z nią dobrze – powiedział Ron. – Ale u św. Munga powiedzieli, że wymaga dwóch miesięcy rehabilitacji, więc wysłaliśmy ją do cioci na wsi…
- A gdzie mieszka ta ciocia Nawsia? – zapytał Harry.
- Aż w Snowdonii – Ron zignorował marny kalambur Pottera. – Cisza, spokój, szybko wróci do formy.
      Doszli w punkt, z którego dobrze było widać ciemną ścianę Zakazanego Lasu. Kilka osób śmigało na miotłach. Harry z miłym zaskoczeniem stwierdził, że była wśród nich także Kasandra Swiftsure. Przyglądał się jej dłuższą chwilę, obserwując, z jaką gracją powoduje miotłą, jak łagodnie wchodzi w zakręt i wznosi się lub nurkuje. Mógłby tak na nią patrzeć parę godzin. Ron też obserwował, opierając się o własną miotłę.
- Dobra jest, skubana – zauważył.
       Nagle, nie wiadomo skąd, pojawili się Crabbe i Goyle. Nadlecieli chyba znad zamku i uderzyli na Kasandrę. Próbowała im uciec, wylatując w korytarz powietrzny nad Zakazanym Lasem. Kumple Malfoya nic sobie nie robili z zakazu; wlecieli ponad drzewa jej śladem, dążąc do kolizji. Swiftsure uciekała, oni zbliżali się ku niej zakosami. Wyślizgnęła się im, jednak tylko na chwilę. Ślizgoni niestrudzenie gonili ją dalej. 
       Kasandra wprawdzie była technicznie lepsza, ale chyba ogarnął ją strach; poza tym ich było dwóch. Crabbe ścigał dziewczynę wzdłuż wyznaczonej krawędzi korytarza, a Goyle zrobił immelmana i przeciął jej drogę od przodu. Kasandra ledwo się wymknęła. Wykonała ostry manewr, wymykając się im, ale straciła przy tym wysokość, na tyle, że o mały włos uniknęła wkomponowania się w czubek drzewa. Koledzy Dracona doprowadzili się do porządku i prześlizgując się nad lasem, spróbowali zaatakować ją z dołu.
- Ron, ratuj ją! – zawołał Harry. – Lecę po Hagrida!
      Zanim Potter uruchomił się nożnie, Ron już był w powietrzu i na ostrej korbie zmierzał ku konfrontacji z łobuzami. Rypnął w Goyle’a po stycznej z takim impetem, że tamten okręcił się wokół miotły i zawisł głową w dół. Ron wyciągnął różdżkę i potraktował Patronusem dementora, który właśnie wychynął spomiędzy drzew, a potem energicznie natarł na Crabbe’a. Ślizgon, na widok szarżującego Weasleya wściekłego jak sto diabłów, spękał i uciekł w stronę zamku. Ron zwolnił. Podleciał do Kasandry, aby pomóc jej zejść na ziemię.
      Na dole czekali już Harry, Hagrid i wezwany przez tego ostatniego Remus Lupin. Hagrid wziął się intensywnie do ochrzaniania Goyle’a ("Sklątka tylnowybuchowa ma więcej rozumu niż wy obaj razem wzięci!").
Swiftsure wylądowała. Była cała blada, kolor uciekł także z jej warg. Miała zbolały wyraz twarzy, drżała. Harry opiekuńczo objął ją ramieniem.
- Potrzebujesz pomocy? – zapytał. – Chodźmy do pani Pomfrey.
       Poszedł z Kasandrą do Skrzydła Szpitalnego. Czuł pod ramieniem, jak Swiftsure dygocze, na twarzy była już nie tyle blada, co żółta, blizny na brodzie odcinały się bardzo wyraźnie.
- Ja… przepraszam – wydusiła wreszcie, gdy szli korytarzem. – Muszę do łazienki.
         Harry poczekał na nią. Wróciła po chwili, machinalnie wycierając usta.
- Jeszcze raz przepraszam, że robię ci kłopot, Harry – popatrzyła na niego z poczuciem winy.
- Nic nie szkodzi – odpowiedział. – Jesteśmy w jednym domu, musimy się nawzajem wspierać.
         Przeszła parę kroków, zatoczyła się.
- Nienawidzę tego – jęknęła. – Dlaczego nie mogą dać mi spokoju? Myślałam, że w nowej szkole będzie lepiej…
         Potter spojrzał na nią niepewnie.
- Chcesz teraz zostać sama? – zapytał.
- Nie – zaprzeczyła. – Ty właśnie zostań… Jeżeli oczywiście możesz, nie chcę cię do niczego zmuszać, ale działasz na mnie uspokajająco.
- Chodźmy, niech pani Pomfrey da ci coś na żołądek – zdecydował Harry i znów otoczył ją ramieniem.

piątek, 19 października 2012

Rozdział 5


      Harry obudził się w swoim dormitorium w Hufflepuffie. Zupełnie nie pamiętał, żeby wczoraj pokonywał do niego drogę powrotną z pokoju wspólnego Kluchonów. Prawdę mówiąc, nie pamiętał też kilku innych rzeczy.
    Ron niedawno wstał i teraz siedział na łóżku. Nie wyglądał najlepiej: zmierzwione włosy, wykrzywiona twarz, czerwone i podkrążone oczy. Harry szybko doprowadził się do pionu.
- Ciebie też boli głowa? – Weasley spojrzał na Harry’ego z grymasem bólu, trzymając się za czoło.
- Wiesz, że nawet nie – Potter z niejakim zdumieniem zaobserwował, że raczej powinna.
- Nie na darmo nazywają cię Chłopcem, Który Przeżył – powiedział Ron z uznaniem, szukając w szafce soku pomidorowego.
     Kac, nie kac, na lekcje iść było trzeba. Później, na jednej z przerw, okazało się jednak, że Lukrecja de Volaille jest również uzdrowicielką. Kluchoni, których męczył ból głowy, ustawili się zatem w kolejce i opiekunka Szóstego Domu bez większego trudu pozbawiła wszystkich potrzebujących syndromu dnia następnego.
- Kac jest negatywem upojenia, tak jak każda przyjemność na tym świecie ma swój przykry rewers – powiedziała. – Do was, którzy kontynuujecie tradycje Klausa Klimpfjalla, należy znajdowanie sposobów, aby maksymalizować to, co przyjemne, a zmniejszać, co nieprzyjemne.
      W czasie lekcji Harry zastanawiał się, czy Kasandra Swiftsure też brała udział w uczcie. Jakoś jej wtedy nie widział… Z drugiej strony nie pamiętał też kłótni z Malfoyem, a dopiero Hermiona mu przypomniała, że coś takiego miało miejsce. Harry odkrył zresztą, że wspomnienia wczorajszego wieczoru docierają do niego z opóźnieniem, ale i tak doszedł do wniosku, że Swiftsure nie rzuciła mu się w oczy.
      Kasandra mu się podobała, nie było co do tego wątpliwości. Miała w sobie to coś, i na pewno nie chodziło tylko o urodę. Harry czuł, że jeżeli uda mu się odnaleźć klucz do tej tajemniczej dziewczyny, to oboje nie będą mieli czego żałować. Tylko jak to zrobić? I co właściwie miał na myśli Malfoy, oskarżając ją o szpiegostwo?
       Po lekcjach profesor de Volaille zabrała Kluchonów do Hogsmeade. Wyjaśniła, że ze względu na profil Szóstego Domu zezwala im się, w drodze wyjątku, latać na miotłach nad Zakazanym Lasem, ale tylko w wyznaczonych korytarzach powietrznych. Zaraz też zabrała ze sobą grupę z Ronem na czele, aby zademonstrować te szlaki. Harry nie mógł nie dostrzec, że Kasandra radzi sobie z miotłą równie dobrze jak Weasley. Podleciał do niej.
- Świetnie latasz – zagadnął.
- Dzięki – odpowiedziała Swiftsure. – W Durmstrangu byłam w drużynie quidditcha.
- Nie wiedziałem, że w Durmstrangu w ogóle dziewczyny grają w quidditcha – przyznał Harry z zawstydzeniem, przyglądając się dementorowi sunącemu gdzieś daleko pod nimi.
- A widzisz? – uśmiechnęła się Kasandra. – Latałam kilka razy nawet w śnieżycy. Nie jest to przyjemne doświadczenie, ale daję sobie radę!
- Czego Malfoy od ciebie chciał? – Harry zmienił temat, starając się wypaść w miarę obojętnie. – Zresztą nieważne, nie przejmuj się nim. W każdej szkole taki typ się trafia.
- Wiem… - spojrzenie Kasandry pociemniało, nie chciała mówić więcej. Zresztą nadeszła pora zawracania. Wykonali zwrot i wraz z innymi opuścili korytarz powietrzny, siadając na błoniach przed Hogwartem.

      Następnego dnia znowu odbyła się uczta. Chodziło o to, by Kluchoni realizowali swoje powołanie najczęściej, jak to możliwe. Tym razem Harry z Ronem i Hermioną przyszli w porę. Draco Malfoy znowu grał na perkusji i znowu był ubrany jedynie w bokserki i czapkę kolejarza, chociaż tym razem rozmieszczenie tych elementów było odwrotne. Harry od razu skierował kroki do stołu.
      Wyżerka była wspaniała. Tym razem Hermiona wrzuciła risotto, a Ron wziął dużą grubą porcję spaghetti. Harry zadowolił się tylko małą porcją pieczeni, bo jego uwagę przyciągnęły słodycze i ciasta. Praliny, trufle, orzechy w czekoladzie, orzechy bez czekolady, sernik, makowiec, tort z niezidentyfikowanym, ale bardzo dobrym różowym kremem… Nawet Draco skusił się na kawałek tortu, pozostawiając Diabła na estradzie z jego saksofonem.
- Coś mi gorąco – powiedziała Hermiona.
- To się rozbierz – odparł Weasley dosyć bezmyślnie, bo akurat był całkowicie pochłonięty jedzeniem, a właściwie odwrotnie - to on je pochłaniał.
        Hermiona wzięła jego uwagę na poważnie. Bardzo szybko zrzuciła cały strój i tak stanęła przed stołem. Zaraz dobrał się do niej jakiś osobnik, który miał na sobie jedynie fantazyjnie związany szalik Hufflepuffu. Wzięli się za uprawianie od tyłu, a Draco zasiadł za perkusją i zaczął bębnić im do rytmu. Ron patrzył na to przepełniony żalem i smutkiem, ale zaraz podszedł Neville Longbottom i podał mu szklankę pirytusu. Weasley przechylił jednym szybkim ruchem, po czym równie szybko przyjął ogórka. Tymczasem Hermiona ewidentnie zaczynała dochodzić. Na przeszkodzie stanął jej wszelako Finch.
- Chodź już, grzaniec ci stygnie! – zawołał do uprawcy i wyciągnął go z Granger. Sytuację natychmiast wykorzystała Marietta, która z wielkim znawstwem zaczęła się dobierać do Rudej. Harry patrzył na to z niedowierzaniem. W pewnej chwili wyobraził sobie na jej miejscu Umbridge  i poczuł, że w jego spodniach stanowczo brakuje miejsca. Dobrze mówił az-Zahri, nie było po co zakładać ich z powrotem. Harry już zaczął rozpinać pasek, gdy nagle zbliżył się do niego Teodor Nott z zapaloną sziszą.
- Buchnij se – zaproponował uprzejmie i podał Potterowi ustnik. Harry zaciągnął się dymem, a potem wypuścił go z płuc, z wielkim zainteresowaniem obserwując chmurkę dymu i kształt, jaki przybierała. Gdzieś tam w głębi dostrzegł Kasandrę Swiftsure. Siedziała pod ścianą i wolno sączyła drinka, nie rozmawiając z nikim. Wydawało mu się to trochę niepokojące, ale w sumie obserwacja dymu z sziszy bardziej go absorbowała. W dodatku po trzecim machu poczuł, że ktoś go łapie za kurczę…
      W tym czasie zespół wpadł w trans improwizacji, Malfoy łamał rytmy, wprowadzając coraz to bardziej skomplikowane podziały, a Zabini na saksofonie grał rzeczy wydawałoby się niemożliwe do zagrania. Ron, otumaniony spirytem, szybko pocieszył się po tym, co zobaczył, zatapiając twarz w dekolcie Lukrecji de Volaille, która przyszła sprawdzić, czy wszystko przebiega jak należy. Murtaza, wykorzystując animagię, transmutował się w ośmiornicę, dzięki czemu mógł dostarczyć rozrywki trzem dziewczynom jednocześnie. Wiły się wyuzdanie pośród lśniących, wilgotnych macek, wydając z siebie przepełnione podnieceniem odgłosy, które w przybliżeniu brzmiały jak „yoyoyooh, saa... hicha hicha gucha gucha, yuchyuu chyu guzu guzu suu suuu....". Przez muzykę przebijały się szalone śmiechy, radosne okrzyki karciarzy, a także dyskretne psykanie otwieranych puszek z piwem kremowym i znacznie głośniejsze puknięcia korków od szampana…

niedziela, 14 października 2012

Rozdział 4


      Dni w Hogwarcie mijały dość spokojnie. Okazało się, że Lukrecja de Volaille prowadzi także lekcje zaklęć i zna się na rzeczy. Harry z ulgą stwierdził, że na lekcjach opiekunka Klimpfjallu nie występuje w tej wydekoltowanej kreacji, którą pamiętał z niesławnego obrzędu przejścia. Mimo to na twarzach Kluchonów widać było swoiste zakłopotanie, jakby ciągle wspominali jedzenie budyniu. De Volaille nic sobie z tego nie robiła, prowadząc lekcje jak gdyby nigdy nic. Łatwość nauczania i urok osobisty czyniły z niej najlepszą nauczycielkę tego przedmiotu, jaką Harry pamiętał.
       Z drugiej strony Snape’a najwyraźniej coś ostatnio gryzło, i na pewno nie był to Krzywołap. Cóż, pan od eliksirów nigdy nie należał do szczególnie „pozytywnych kolesi”, ale w tym wrześniu roztaczał wokół siebie wyjątkowo gęstą aurę mroku. Na zajęciach brał uczniów w krzyżowy ogień pytań, jakby tylko czekał na moment, aż podenerwowani popełnią błąd i zdradzą jakąś tajemnicę. Nie oszczędził także Kasandry. Potter podejrzewał, że nagonka na nową koleżankę jest zasługą Malfoya, bo kogóż by innego?
      Swiftsure najwyraźniej miała jakieś problemy z nawiązywaniem więzi, bo snuła się samotnie po korytarzach i tylko czasem pisała coś w kajeciku. Nikt nie wiedział, co ona tam notuje, było to przedmiotem wielu spekulacji. Malfoy patrzył na nią wilkiem, Hermiona natomiast spróbowała przełamać lody i zagadać do Kasandry. Nowa była uprzejma, ale lakoniczna, nie zdradziła o sobie żadnych informacji.

        Tydzień po rozpoczęciu roku szkolnego Murtaza az-Zahari ogłosił, że wieczorem w pokoju wspólnym odbędzie się generalna uczta dla nowych Kluchonów. Harry bardzo się zdziwił, że w ogóle Klimpfjall ma jakiś pokój wspólny, bo przecież miał być domem ściśle tajnym. Potem przypomniał sobie, że miał się w tym roku już niczemu nie dziwić.
      Uczta zaczęła się o dziewiętnastej, ale Harry, Ron i Hermiona trochę się spóźnili, bo mieli pilne spotkanie z Dumbledorem w sprawach związanych z Zakonem Feliksa - mugolskim gangiem młodzieżowym stylizującym się na uczniów Hogwartu, a potem musieli jeszcze wyskoczyć na Pokątną i zrobić drobne zakupy. Kiedy wrócili, czekał już na nich Murtaza az-Zahari.
    Prefekt zaprowadził ich gdzieś w podziemia Hogwartu, wędrując mało znanymi korytarzami. To z pewnością nie były okolice kwatery Severusa, pokoju wspólnego Hufflepuffu ani innych miejsc, które Harry sobie kojarzył.
     W końcu zatrzymali się przed portretem czarnobrodego chłopa w białej koszuli i o okrutnym, drapieżnym spojrzeniu.
- Żeby wejść do pokoju wspólnego Kluchonów, trzeba zdjąć spodnie – wyjaśnił Murtaza. – W środku można je założyć z powrotem, ale w sumie po co.
- Zdjąć spodnie? – powtórzył Ron.
- Zdjąć spodnie – potwierdził az-Zahari.
- Ja nie noszę spodni – zauważyła Hermiona. – To co mam zrobić?
     Murtaza zamyślił się, ewidentnie nie spodziewał się takiego pytania.
- Zrobimy tak: my zdejmiemy, a ty przejdziesz razem z nami – zdecydował w końcu. – Inne Kluchonki też przecież jakoś przeszły.
      Ściana z portretem mużyka uchyliła się i czwórka Kluchonów weszła do środka. Przed nimi otworzył się korytarz w kolorze ciepłego brązu, jakby wykonany z wulkanicznego tufu. Szli nim przez dłuższy czas; wił się jak jelito, a na ścianach rozwieszone były obrazy cieszące wzrok feerią różnych barw. Z oddali zaczęła dochodzić muzyka.
       Wreszcie korytarz się skończył i weszli do pokoju wspólnego. Jasne światło, przytulne meble, dzieła sztuki. Jedną ze ścian pokrywały przemyślne iluzje, zmieniające się jak w kalejdoskopie.
Uczniowie Klimpfjallu już oddawali się rozrywce. Kilka osób tańczyło, inni zasiadali przy szerokim stole uginającym się od jadła i napojów. Draco Malfoy, który miał na sobie najwyraźniej tylko czapkę kolejarską, grał na perkusji, precyzyjnie wybijając skomplikowane figury rytmiczne inspirowane alfabetem Morse’a. Obok Finch-Fletchley z zapamiętaniem dmuchał w puzon, a Blaise Zabini, z grubym złotym łańcuchem na piersi, tak wywijał na saksofonie, jakby przez całe życie nic innego nie robił. Nieopodal jakaś dziewczyna w kompletnym stroju Ravenclawu, jeśli nie liczyć braku spódnicy, stała przy sztalugach i malowała coś w stylu ekspresjonizmu.
         Murtaza oddzielił się od Harry’ego i jego przyjaciół i wtopił się w tłum gdzieś przy stole.
- Chodźcie, Harry! – zawołał ku nim Neville Longbottom znad talerza atrakcyjnie wyglądającej pieczeni z warzywami w gęstym sosie.
- Ale zgłodniałam – zadeklarowała Hermiona. – Oszaleję, jeżeli nie spróbuję tych smakołyków.
- Polecam nuggety z żar-dzika, Granger – zawołał Draco, który właśnie miał przerwę w graniu. – A na deser tamten makowiec z zielonym lukrem. Już próbowałem i wiem, że był on dobry.
Ron skrzywił wargi niezadowolony.
- Robisz za doradcę kulinarnego dla szlamy? – zawołał w jego kierunku. – Nie poznaję cię!
    Malfoy wstał zza bębnów i okazało się, że oprócz czapki ma jednak coś jeszcze na sobie. Były to jasnozielone bokserki w owce.
- U nas w Klimpfjall nie ma podziału na szlamy i czystokrwistych – wyjaśnił. – Tutaj wszyscy jednakowo walamy się w oparach hedonizmu.
- Skąd u ciebie taki nagły przypływ egalitaryzmu, Szmoku? – Hermiona popatrzyła na niego ze skrajną podejrzliwością.
- Mam już dość tego całego pierniczenia o czystej krwi – skrzywił się Draco. – Honor śmierciożercy, Czarny Pan to, Czarny Pan tamto… Rzygać mi się chce. Niech ten stary syfilityk bez nosa nie myśli, że całe życie będę jego murzynem.
- Nie widzę Crabbe’a i Goyle’a – zauważył Ron, odbijając butelkę wina.
- Nawet nie wiesz, Weasley, jak się cieszę, że wreszcie się pozbyłem tych baranów – blondyn włożył do ust jednocześnie pięć zielonych winogron. – Robili mi wiochę na cały Hogwart.
      Harry spojrzał na niego spode łba.
- Co to znaczy, że się pozbyłeś?
- Nie to, co myślisz – Smok uśmiechnął się krzywo, pewnie winogrona były kwaśne. – Ten idiotyczny kapelinder załatwił wszystko bez mojego udziału. Oni zostali w Slytherinie, ja dostałem kopa w górę. Rzuć mi tamten pomarańcz, Potter.
       Harry podał owoc Malfoyowi, ale Ron nadal był nieufny.
- A z tą Swiftsure to co niby było? – zapytał. – Jakoś wpisuje się to w malfoyowską tradycję gnębienia szlam!
- A skąd ja wiem, czy ona szlama? – Draco wzruszył ramionami. – Może i pełnokrwista. Podejrzanie aktywna, z nikim się nie trzyma, łazi po korytarzu i gryzmoli w notatniku. Jeżeli tak nie wygląda ktoś, kogo przysłali na przeszpiegi, to zjem Kapelusz Przydziału.
- Nie, Malfoy, jesteś w błędzie – powiedziała Hermiona. – Gdyby była szpiegiem, to nie zachowywałaby się tak, żeby wszyscy zwracali na nią uwagę.
- Dobre rozumowanie, Granger – stwierdził Smok. – A może ona chce, żebyśmy tak myśleli? A może po prostu marny z niej szpieg? Nie każdy jest od razu asem wywiadu.
- Słuchaj, Draco – powiedział Harry. – Zakładając nawet, że Kasandra szpieguje, to właściwie dla kogo?
- Nieważne – Draco poprawił włosy pod czapką. – Nie podoba mi się to i już.
- Nie masz żadnych dowodów – zwrócił uwagę Weasley. – Mało tego, nawet nie masz poszlak. Ale czego się spodziewać po Ślizgo…
       Zabini podszedł.
- Na brodę Merlina, skończcież tę kłótnię jutro – powiedział, pobrzękując łańcuchem. – Teraz jest czas rozrywki. Nie po to weszliśmy wszyscy do Klimpfjallu, żeby przenosić stare animozje z poprzednich domów.
- Racja – przyznała Hermiona. – Dość tej wymiany uprzejmości.
       Malfoy miał kwaśną minę, ale wrócił za bębny i zaczął nabijać rytm na werblu. Justin i Blaise trochę podimprowizowali razem z nim, ale w końcu im się znudziło i zaczęli grać stare mugolskie przeboje z lat 50. Atmosfera zrobiła się nastrojowa. Kilka par tańczyło wolnego. W tym czasie Harry dobrał się do makowca zachwalanego przez Dracona, a Ron ukroił sobie wielką pajdę chleba i właśnie smarował ją grubą warstwą smalcu. Ktoś inny grał na ślimaczym rogu, wzbudzając wielką wesołość wśród ex-Ślizgonów.
Hermiona zaczęła tańczyć walca solo. Sama nuciła melodię, do której tańczyła, bo muzyka Malfoya jej nie pasowała. Gdzieś w głębi zamajaczył profesor Flitwick, siedzący na stercie jedwabnych poduszek przy fajce wodnej większej od niego samego. Na sąsiedniej poduszce spoczywało coś, co przypominało Krzywołapa; Merlin raczy wiedzieć, jak on tu wlazł, ale Krzywołap najwidoczniej cały zgiełk miał gdzieś i kimał sobie spokojnie jak król lasu. Neville Longbottom, przebrany w kwiaciastą sukienkę, robił gwiazdy po całym pomieszczeniu, zaledwie o cale unikając zderzeń z walcującą Hermioną, a jego akrobacje punktowane były donośnym świstem Marietty Edgecombe. Zapowiadał się dobry wieczór.

sobota, 13 października 2012

Rozdział 3


        Następnego dnia nauka w Hogwarcie zaczęła się jak co roku. Przynależność do Klimpfjallu w żadnym stopniu nie zwalniała Harry’ego i przyjaciół z zajęć. Jednakże zajęcia te były… specyficzne. Na przykład takie eliksiry. Snape wydawał się zupełnie nie w humorze, gdy zapowiadał, co dziś będzie na lekcji.
- Niech nas pan nauczy pędzić bimber – wyrwał się Malfoy.
        Snape spiorunował go wzrokiem, ale sprawiał wrażenie, jakby nie był pewien, czy na pewno dobrze usłyszał. Zresztą Harry też nie był pewien.
- Minus pięćdziesiąt dla Slytherinu – ogłosił Severus.
      Draco uśmiechnął się tryumfalnie. Nie musiał sobie nic robić z punktów karnych dla Slytherinu, bo przecież był Kluchonem. Wszystkie kary i tym podobne przyjemności szły zaś na konto czterech oficjalnie istniejących domów, skoro Klimpfjall pozostawał ściśle tajny. W dodatku Snape najwyraźniej nie skojarzył, że Draco należy teraz do Ravenclawu.
       Eksces „Smoka” był szeroko komentowany na przerwie i spodziewano się, że na  zielarstwie Draco wyskoczy z czymś podobnym, na przykład zaproponuje pewne specyficzne zioło. Jednak Malfoy w obecności Pomony Sprout zachowywał się całkiem poprawnie. Za to dużą wiedzą, przygotowaniem i aktywnością wykazała się Kasandra Swiftsure. Wiadomo, nowa – chce się pokazać.
      Wczoraj, w Ekspresie, Kasandra miała włosy ciasno spięte. Dziś trochę je poluzowała i dzięki temu można było zobaczyć, że są kręcone, bardzo kędzierzawe. W jasnym, wrześniowym świetle wpadającym przez okno, wydawały się przybierać wręcz odcień ciemnego fioletu. Harry, przypatrując się nowej koleżance, zauważył także, iż na jej podbródku znajdują się dyskretne pasemka jaśniejszej skóry, jakby blizny. Nie odbierało jej to uroku, wcale a wcale.
     Na transmutacji również Swiftsure wiodła prym. Wszystko łapała w lot, znajdując się w centrum zainteresowania klasy. McGonnagal stawiała ją za wzór, że tak oto się powinno podchodzić do transmutacji. Harry poczuł się poważnie zaniepokojony; czyżby miał stracić prestiż na rzecz nowej? W sumie bezsensowna obawa, bycie Złotym Chłopcem to jednak było coś nie do przeskoczenia, ale… W ogóle dziwne rzeczy się dzieją.
       Na którejś przerwie Draco podszedł do Kasandry. Towarzyszyli mu Crabbe, Goyle i jeszcze jacyś dwaj Ślizgoni.
- Dobra, ślicznotko – powiedział, patrząc na nią bezlitośnie swymi stalowymi oczyma. – Bardzo mnie interesuje, coś ty za jedna.
- Kasandra Swiftsure, do usług – przedstawiła się nowa, a jej ton dawał do zrozumienia, że nie jest jej miło ich poznać.
- Dobra, dobra – Malfoy wpatrywał się w nią, był chyba lekko spięty. – Chodzi mi o to, skąd się tutaj wzięłaś.
- Z Durmstrangu – powiedziała Kasandra. – Nie mówiłam?
            Draco zakląskał z niezadowoleniem.
- Bujać to my, a nie nas – stwierdził. – Pierwszy dzień w szkole i już transmutujesz nie gorzej od samej Minerwy. Nie masz czasem pod ręką klucza wiolinowego, nudge nudge?
- Ja… nie wiem, o czym ty mówisz.
- Niee? – Malfoy ewidentnie nie wierzył w jej tłumaczenia. – A te szlamy… tfu, szramy na brodzie to może od wyjadania ananasa prosto z puszki?
- Zostaw mnie – Swiftsure próbowała odejść, ale Goyle zastąpił jej drogę.
- Dobry Goyle, dobry – powiedział Draco pod nosem, po czym ponownie zwrócił się do Kasandry. – No więc powiadasz, że jesteś z Durmstrangu. Bardzo możliwe. A naprawdę? Powiesz mi, czy raczej wolisz uzupełnić swoją kolekcję blizn o nowe okazy?
       Crabbe zarechotał, ale w tym samym momencie Harry z Ronem wkroczyli między Kasandrę a bandę Platynowego.
- Co ty wyprawiasz, Malfoy? – Ron spojrzał na niego z nienawiścią. – Rozumiem, że dużo się zmieniło po wakacjach, ale tobie chyba już kompletnie wali na łeb! Znaczy, zawsze byłeś tchórzliwym, a nawet tchórzofretliwym mobberem, ale żeby już pierwszego dnia…
         Draco, chociaż miał przy sobie czterech ślizgońskich bycusiów, wyraźnie stracił rezon.
- Słuchaj, Potter – zwrócił się do Harry’ego, jakby Weasley był niegodny rozmawiać z jaśnie panem Malfoyem. – Nie wiem, kim ona jest i czego tu chciała, ale będą jeszcze przez nią kłopoty. Nie widzisz, że to wszystko jest częścią jakiegoś szerszego planu?
      Odwrócił się na pięcie i odszedł, nie czekając na swoją „gwardię”. W głębi korytarza gadał o czymś z Zabinim, zawzięcie gestykulując.

      Wieczorem wszyscy Kluchoni zostali wezwani do jednej z sal. Miał się odbyć obrzęd przyjęcia do Klimpfjallu.
       Profesor de Volaille stała na środku pomieszczenia, którego głąb skrywały ciemności, i uśmiechała się szeroko do wchodzących uczniów. Harry nie mógł zignorować faktu, że opiekunka Szóstego Domu ubrana była w szatę z mocno wyciętym dekoltem – i trzeba przyznać, że miała sporo do pokazania. Dziwił się, że w ogóle pozwala jej się w Hogwarcie na taki strój. Nowa moda w Ministerstwie, ani chybi.
Obok stał Murtaza az-Zahari, prezentujący się nadzwyczaj przystojnie w mundurku Hogwartu, ale w rzadko spotykanych, czarno-srebrnych barwach. Niektóre uczennice z podziwem spoglądały w jego czarne oczy, on sam zaś mierzył nimi kartkę, na której miał jakiś wykaz.
- Witam was, drodzy Kluchoni – powiedziała Lukrecja de Volaille. – Chociaż tak naprawdę nie jesteście jeszcze w pełni adeptami Szóstego Domu. Aby się nimi stać, musicie przejść obrzęd…
       Wszyscy patrzyli na nią w skupieniu, jedni – nie mogąc się doczekać, na czym ten obrzęd ma polegać, drudzy – zafascynowani jej strojem i dwukolorowymi włosami.
- W tym celu musicie… – profesor zrobiła znaczącą pauzę – zjeść budyń waniliowy!
      Za nauczycielką rozbłysło magiczne światło, ukazując szeroki stół, cały zastawiony czarkami budyniu.
- Potter – odczytał az-Zahari.
Harry zdumiał się, że nie wywołują według alfabetu. Właściwie był już zmęczony tym ciągłym dziwieniem się. W sumie nie ma co, bo Hagrid przecież zapowiadał, że idzie nowe… Podszedł do de Volaille, która uśmiechała się niezwykle sympatycznie i trzymała salaterkę.
- Aby wejść do Szóstego Domu, musisz przezwyciężyć to, czego nie przezwyciężałeś jako Gryfon – powiedziała uroczyście, po czym wyrzuciła budyń z czarki sobie na dekolt.
       Harry popatrzył jej w oczy, potem znowu na budyń, potem znów w oczy.
- Pośpiesz się, Potter – ponagliła go. – Nie może spłynąć na ubranie.
        W takiej sytuacji Harry bez zwłoki zabrał się do jedzenia. Musiał zebrać cały budyń, co nie było łatwe, bo część już płynęła przedziałkiem. Trzeba było działać szybko. Czuł, jak pod jego językiem tworzy się gęsia skórka, słyszał przyspieszony oddech Lukrecji de Vollaile i coś, co może było westchnieniami, a może przełykaniem śliny. Starał się za bardzo o tym nie myśleć i skupić się na zadaniu. Ciekawe, czy dziewczyny też będą przez to przechodzić?
       Wreszcie posiłek się zakończył. De Vollaile podniosła głowę Harry’ego i spojrzała na niego, cały czas się uśmiechając. Murtaza odprowadził Pottera na bok i uścisnął jego dłoń.
- Gratulacje – powiedział. – Od tej pory jesteś pełnoprawnym Kluchonem.
      Tymczasem kolejni uczniowie przechodzili przez ten sam obrzęd. Malfoy i Justin Finch-Fletchley szybko sobie poradzili. Ron trochę zmarudził, ale i on wkrótce dołączył do „pasowanych”. Harry patrzył w podłogę, lekko zawstydzony, ale uświadomił sobie, że przecież wszyscy inni robili to samo. Przez to zawstydzenie nie zwrócił uwagi, czy dziewczyny rzeczywiście musiały jeść budyń z dekoltu Lukrecji de Volaille. Zauważył za to, że Neville Longbottom dopuścił, aby budyń zsunął się na jej bluzkę, i za karę musiał powtórzyć cały rytuał. Cztery razy.
Kiedy już wszyscy zakończyli obrzęd przejścia, a na stole wznosiły się kolumny zużytych salaterek, profesor de Volaille odwróciła się do świeżo upieczonych Kluchonów.
- Witajcie w Klimpfjallu, Szóstym Domu, w domu bezgranicznego hedonizmu i niczym nieskrępowanej deboszerii. Tajemnica wspólnego występku trzyma nas razem.

piątek, 12 października 2012

Rozdział 2


     Kapelusz Przydziału. To była jedna ze zmian wprowadzonych w Hogwarcie od nowego roku. Podobno Dumbel któregoś razu założył Tiarę, żeby się przekonać, czy jeszcze działa, i zdrowo się od niej nasłuchał. Powiedziała, że jest może i starym, ale porządnym kapeluszem i ma już potąd, że wszyscy mówią na nią „Tiara”. Wobec tego od nowego roku została oficjalnie przemianowana, jak trzeba. Podobno kasę na ten krok wyłożył z własnej kieszeni niejaki Horacy Worblehat, pracownik innej instytucji kształcenia czarodziejów.
    Jednak na tym nowości się nie kończyły. Kiedy już Kapelusz Przydziału zakończył swoją pieśń, okazało się, że zanim przystąpi do przydzielania pierwszoroczniaków do poszczególnych domów, muszą zostać ponownie przydzieleni niektórzy uczniowie z lat starszych. Chodziło o to, że skoro teraz Tiara nazywała się Kapeluszem, przydziały dokonowane wcześniej za pomocą Tiary mogłyby się w Ministerstwie wydawać nieważne. Oczywiście nie szło przydzielić wszystkich uczniów raz jeszcze, ale Dumbledore wybrał kontrolną grupę około stu osób. Harry też znalazł się między nimi. No pięknie, przecież przez Tiarę, czy tam Kapelusz Przydziału wydłuży się czas do kolacji!
    Harry usiadł na stołku i przywdział Kapelusz. Ex-Tiara chwilę coś poględziła, jak to zwykle miała w zwyczaju, a potem donośnym głosem oznajmiła: „HUFFLEPUFF!”
     Wszyscy zamarli z zaskoczenia, a już Harry najbardziej. Przecież wszyscy doskonale wiedzieli, że Tia… znaczy Kapelusz nigdy się nie mylił. Potterowi przebiegła przez głowę straszna myśl, że może przez te wszystkie lata zmienił mu się charakter. Trudno się mówi. Zanim jednak zdążył zdjąć Nakrycie Głowy Przydziału, usłyszał cichy głos:
- Po uczcie idź pod Łazienkę Jęczącej Marty.
     Harry był tak zszokowany tym, co się wydarzyło, że nawet nie zauważył, jak Draco Malfoy zostaje przydzielony do Ravenclawu. Co dziwne, Smok, w odróżnieniu od Złotego Chłopca, nie wydawał się ani trochę rozczarowany.

     Tak, jak kazał Kapelusz, po uczcie Harry poszedł pod Łazienkę Marty J. Znalazł się w grupie kilkudziesięciu uczniów ze wszystkich domów. Byli tu, co zauważył z ulgą, Ron i Hermiona. Był także Cedryk Diggory i ta nowa Swiftsure, gdzieś w głębi mignęła też platynowa czupryna Draco Malfoya.
    Przyszła Dolores Umbridge z bardzo urzędowym wyrazem twarzy. Towarzyszył uczeń o bliskowschodniej urodzie oraz dość niska a pulchna nauczycielka, której Harry nigdy przedtem nie widział. Miała włosy z lewej strony czarne, a z prawej kasztanowate.
- Moi drodzy, mam dla was wiadomość najwyższej wagi – powiedziała Umbridge. – Z dumą informuję, że zostaliście wybrani spośród wielu. Domy, do których oficjalnie przydzieliła was Tiara… tfu, Kapelusz Przydziału, to tylko przykrywka. W rzeczywistości wasz dom to Klimpfjall.
         Wśród uczniów zapanowała konsternacja.
- Klimpfjall? A cóż to takiego? – odważyła się w końcu zapytać Hermiona.
 - Szósty Dom – powiedziała Umbridge. – Dom Ucieczki, Dom Samooświecenia, Dom, Którego Pozornie Nie Ma, założony przez Klausa Klimpfjalla, niedoszłego narzeczonego Helgi Hufflepuff. Siedemdziesiąt lat temu został zlikwidowany i dopiero w tym roku Ministerstwo Magii zdecydowało się go reaktywować.
         Twarze wszystkich wpatrywały się w Dolores z napięciem.
 - Od dziś wasza dewiza to „Spełnienie, przyjemność, samorealizacja”. Klimpfjall powstał w dwóch celach. Po pierwsze, aby dawać czarodziejom maksymalne zadowolenie z życia, bo spełnieni będą w stanie lepiej pracować dla dobra ogółu. Po drugie, po to, by rozwijać metody uzyskiwania zadowolenia, z których korzystać będą także inne domy, a nawet mugole. Ze względu na specyficzny charakter tego domu, przydzielani są do niego dopiero uczniowie szóstego i siódmego roku. Chodzi o kwestie dojrzałości.
- Czegoś nie rozumiem – powiedział Harry. – Wszyscy wiedzą, że domy w Hogwarcie są cztery. Gryffindor, Slytherin, Ravenclaw, Hufflepuff. Dlaczego Klimpfjall nazywa się Szóstym Domem? Gdzie w takim razie ten piąty?
- Niektóre stare opracowania „piątym domem” nazywają zwolenników czarnej magii – odrzekła Umbridge. – Kluchonów często się z nimi niesłusznie utożsamia, dlatego, żeby uniknąć nieporozumień, nadany im został przydomek Szóstego Domu. Podobno miał z tym coś wspólnego czarodziej z bardzo dalekich stron, czy wręcz zupełnie innego świata, Dagoth Dreyfus, ale osobiście nie wierzę w te źródła. Zresztą, jak by nie było, Klimpfjall nie uniknął kontrowersji. Zwyczaje Kluchonów wydawały się niektórym wpływowym osobom zbyt libertyńskie, to zaś prowadziło do skojarzeń z adeptami Czarnych Sztuk, czy zgoła śmierciożercami, i przyczyniło się do jego likwidacji. Z drugiej strony Klimpfjall bywa czasem, równie niesłusznie, uznawany za „zbrojne ramię” Hufflepuffu. Puchoni, Kluchoni – co za różnica… Zresztą wszyscy dowiecie się sami, co za różnica.
         Umbridge spojrzała na niską nauczycielkę stojącą obok.
 - Opiekunką domu jest Lukrecja de Volaille – przedstawiła ją. – Została tu przysłana prosto z ministerstwa. Natomiast funkcje prefekta będzie pełnił Murtaza az-Zahari.
         Śniady uczeń stojący po lewicy Umbridge ukłonił się.
- Wasz kolega przybył z Beauxbatons w zeszłym roku i wdrażał się indywidualnie do objęcia tej funkcji – wyjaśniła profesor. – Był to zarazem program pilotażowy mający przygotować grunt pod reaktywację Klimpfjallu. Teraz Szósty Dom rozpoczyna działalność pełną parą.
- Hurra! – zawołał az-Zahari, a świeżo wysortowani Kluchoni podchwycili jego okrzyk.
Harry był pełen obaw. Co to znowu za kolejne sztuczki? Dobrze, że Ron i Hermiona są tu razem z nim, ale ten Draco… O, Blaise Zabini też się znalazł. Stoi obok Kasandry Swiftsure. No i co, niech sobie stoi, mówił Potterowi rozum, ale jednak emocje z jakiegoś trudnego do zidentyfikowania powodu go gryzły.
- I jeszcze jedna rzecz – powiedziała de Volaille. – Klimpfjall jest domem ściśle tajnym, dlatego oficjalnie należycie do innych domów, nosicie ich barwy i korzystacie z ich dormitoriów. O jego istnieniu, oprócz nas tu zebranych, wiedzą tylko profesorowie Dumbledore, Umbridge i Flitwick, a także Hagrid. Poza tym – buzia na kłódkę! Nie mówcie ani kolegom, ani nauczycielom, ani rodzinie. Profesor Snape może coś podejrzewać, bo kilka lat temu sam wnioskował o reaktywację Klimpfjallu, ale on w szczególności nie powinien wiedzieć.
- Będziemy milczeć jak zaklęty grób – obiecał Diggory.
            Murtaza az-Zahari klasnął w dłonie.
- No dobra, teraz wszyscy do dormitoriów. Mieliście dzień wyjątkowo pełny wrażeń.

czwartek, 11 października 2012

Rozdział 1


Harry stał na peronie 9 i 3/4, oczekując przyjazdu Hogwart Expressu. Zastanawiał się, dlaczego właściwie na tablicach widniała liczba „9,75” zamiast „9 ¾”, ale nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Może Ministerstwo znowu coś nowego wymodziło. Prawie wszyscy zgadzali się, że ostatnie wydarzenia oznaczają okres wielkich zmian w świecie czarodziejów. Ale jak to, tablice na dworcu też?
W pociągu szybko znalazł przedział, w którym siedzieli Ron i Hermiona. Dosiadł się do nich, wymienili się opowieściami o tym, jak spędzili wakacje. Dopiero wtedy Harry zorientował się, że oprócz nich trojga ktoś jeszcze siedzi w wagonie.
Była to czarnowłosa dziewczyna w ich wieku, o dość subtelnej urodzie. Miała lekko zadarty nos, równie lekko wydatne kości policzkowe i wąskie, lecz szerokie wargi. Z zaciekawieniem spoglądała na Harry’ego i jego przyjaciół, ale milczała. Potter zdał sobie, że zupełnie jej sobie nie kojarzy. Od czasu do czasu rzucała na niego spojrzenia spod długich rzęs, ale milczała dalej.
- Cześć – z inicjatywą wystąpił Ron. – Czy ty też jedziesz tym pociągiem?
- Ron, a to cię maznę – zwróciła mu uwagę Hermiona, po czym zwróciła się do nieznajomej. – Razem jedziemy do Hogwardu, więc poznajmy się.
- Ta, do Hogwardu – skrzywił się Weasley. – Przyganiał kocioł garnkowi.
- A skąd wiesz? – Granger spojrzała na niego z wyrzutem. – Skoro z peronu 9 i ¾ zrobili peron 9,75, to może i Hogwart przemianowali na Hogward?
- W „Proroku” nic nie pisało – Ron wzruszył ramionami. – Ale nie przerywajmy naszej nowej koleżance.
- Nazywam się Kasandra Swiftsure – wyznała czarnowłosa. – Przenieśli mnie do was z Durmstrangu, chyba na stałe.
Uśmiechnęła się tak uroczo, że Harry’emu zrobiło się takie „kch” w środku, a Ron przez dłuższą chwilę nie mógł wyjść z podziwu na widok jej zębów. Na brodę Merlina, nie dość, że nieskazitelnie białe i równe, to jeszcze wyglądały na prawdziwe! Takiego połączenia nie spotyka się codziennie…
Przez resztę podróży rozmawiali sporo, ale ze względu na obecność Kasandry, zarówno ona, jak i drużyna Harry’ego ograniczali się do pospolitych gadek o wszystkim i niczym, tak zwanego smolonego talku.
Wysiedli na stacji Hogsmeade, jak co roku, i powozami zaprzężonymi w testrale dojechali do Hogwartu, też jak co roku. Wtedy też Harry stracił z oczu Kasandrę, wmieszała się gdzieś w tłum. Za to do powozu dosiadł się Neville Longbottom.
Przed wejściem dostrzegli Hagrida, prowadzącego grupę onieśmielonych pierwszorocznych. Na ich widok leśnik odwrócił się i z poważnym wyrazem twarzy spojrzał na Pottera.
- Sporo się zmieniło… - powiedział.