piątek, 21 grudnia 2012

Rozdział 13


    Minęło kilka dni. Pierwszy szok minął, poległym obrońcom Hogwartu urządzono uroczysty pogrzeb, większość rannych wyszła ze szpitala. Uczniowie Klimpjallu na zmianę patrolowali teren wokół zamku, jak i samą szkołę (mieli nadzwyczajne pełnomocnictwa, które pozwalały im wydawać polecenia prefektom z innych domów).
Mimo wszystko Hogwart huczał od opowieści i plotek. Szeptem przekazywano sobie stwierdzenia, że ten i ów był poprzedniego dnia przed atakiem widziany w jakimś nietypowym miejscu. Tych, którzy brali udział w obronie, bez ustanku molestowano o szczegółowe opowieści. Nawet ich wersje znacznie się różniły. Ktoś stwierdził, że Potter osobiście zabił wodza napastników, albo że profesor de Volaille walczyła nago. Niektórzy rzekomo dostrzegli pomiędzy szaroskórymi samego Voldemorta. Inni mówili, że widzieli wśród obrońców elegancko ubranego brodacza z laską, który z obłąkańczym chichotem ciskał w napastników kule ognia, palącego ich samych, ale nie tykającego sprzętów.
Wieść, że napastnikami były elfy, rozeszła się szybko. Wielu uczniów kojarzyło elfy ze skrzatami, więc Zgredek i reszta ciągle musieli udowadniać, że nie są wielbłądem. Plotkowano wszędzie: w dormitoriach, na przerwach, a zwłaszcza na błoniach Hogwartu, skąd w dalszym ciągu było widać resztki stosu, na którym spalono zwłoki napastników. Tego dnia była ładna pogoda, więc uczniowie wylegli na dwór, wpatrując się w resztki pobojowiska, to znów w wybranych Kluchonów patrolujących na miotłach przestrzeń dookoła zamku. Harry akurat miał wolne, za to czekała go dziś nocna zmiana, więc korzystał z wolnego czasu, wylegując się na trawie. Tymczasem Hermiona wraz z opiekunką domu przesiadywała w bibliotece, usiłując odnaleźć w na wpół zapomnianej części zbiorów informacje o innym świecie i tworzeniu portali do niego.
Atak na Hogwart był niezwykle doniosłym wydarzeniem, ale nie tylko o nim dyskutowano. Na drugim końcu błoń, w grupce uczniów Slytherinu, ktoś wykrztusił zaszokowany:
- A wiecie, że Draco i Potter… eee… no wiecie?
      Ślizgoni na tę wieść zareagowali silnym dysonansem poznawczym. Taka postawa ich drogiego przywódcy Malfoya nie mieściła im się w głowie, więc zaczęli kląć i spluwać z obrzydzeniem. Tylko jedna Pansy Parkinson zmrużyła oczy i jęknęła: - Jakie to słodkie!
        Wtem nadleciało ogromne stado kruków. Ptaszyska zaczęły zrzucać na uczniów ulotki. Harry podniósł jedną. Tekst stwierdzał, że uczniowie Hogwartu nie mają się czego bać, albowiem ród Dagoth jest ich sprzymierzeńcem i został wezwany na pomoc, aby obalić krwawą tyranię Dumbledore’a. Można się było dowiedzieć, że stary Drops bez przerwy daje w żyłę i chleje whisky wiadrami, w dodatku mugolską. Syriusz Black został tylko ranny w bitwie w Ministerstwie Magii, ale dobił go Dumbledore jako naocznego świadka swoich licznych zbrodni, bo się wystraszył, że Black zacznie sypać. Co więcej, Lord Voldemort zawsze miał na uwadze tylko i wyłącznie dobro Hogwartu i całego świata czarodziejów i nigdy nikogo nie napadł, a Cedryk Diggory został zabity w obronie własnej, bo to był skrytobójca nasłany przez Dumbla. Krótko mówiąc, ulotki zawierały tak prymitywną voldemortystowską propagandę, że tylko najbardziej ograniczeni i zacietrzewieni Ślizgoni, tudzież Pomyluna, mogli ją wziąć na poważnie. Brakowało tylko stwierdzenia, że Dumbledore zarżnął własną babkę oraz że jada na obiad małe dzieci i jest masonem.
       Harry zgniótł ulotkę i wytarł nią sobie buty. Ciekawa sprawa, od czasu ataku nie widział Kasandry… to znaczy nie, na którychś zajęciach była, ale generalnie nie rzucała się za bardzo w oczy pewnie bardzo przeżywa na brodę Merlina cała łąka zasłana ulotkami i kto to teraz posprząta Filch dostanie cholery jak zobaczy żeby tylko nie było tak że to prefekci będą musieli wszystko pozbierać a może by tak wyskoczyć na sobotę do Hogsmeade czemu ci Ślizgoni tam się tak żołądkują jeśli chodzi o te ataki i tak gorzej nie będzie a Cho dalej w śpiączce wypadałoby iść do Munga raczej w piątek a w czwartek przyłożyć się do nauki zjadłbym rogalika z dżemem…
       Harry obrócił się na drugi bok i spróbował zażyć więcej relaksu, dopóki jeszcze miał czas.

Tymczasem Draco, zupełnie nieświadomy konsternacji, jaką wywołał wśród swoich ekswspółdomowiczów, udał się do Hogsmeade pozałatwiać różne sprawy.
Najpierw zamówił u krawca nową szatę na miejsce tej, którą mu rozcięli napastnicy w czasie obrony Hogwartu. Zajrzał do Miodowego Królestwa, wysłał kilka listów sowią pocztą, w tym anonimowe łajnobomby do znajomych śmierciożerców. W innym sklepie oglądał różdżki i zastanawiał się, na którą z nich będzie go stać. Zaopatrzył się także w butelkę oliwki, z pewnym niepokojem konstatując, że nie bardzo wie, po co. Przejrzał świeżego „Proroka Codziennego”, w którym pojawiła się ciekawa informacja. Zakon Feliksa, ów gang mugolskich pozerów, po pacyfikacji przeprowadzonej przez Pottera rozpadł się, tworząc dwa nowe gangi: Whorecrooks oraz Hunów-w-Occie.
Draco zgłodniał. Poszedł do nowo otwartej jadłodajni „GoBlin” i zamówił zupę ogonową. Od czasu wstąpienia do Szóstego Domu cenił sobie prostą kuchnię i raczej unikał wymyślnych potraw.
Zjadł ze smakiem i z grzankami. Odniósł talerz i odwrócił się w stronę wyjścia, gdy ktoś nagle wyrósł tuż przed nim.
- Draco! – zawołała Bellatrix Lestrange. – Czemu się tyle czasu nie odzywasz?!
        Malfoy z początku się wystraszył, lecz zaraz obrzucił ciotkę obojętnym spojrzeniem i milcząco ustąpił w bok.
- Toczymy teraz wojnę i Czarny Pan żąda posłuszeństwa – rzekła Bellatrix. – Jeżeli w niedzielę nie stawisz się przed jego obliczem w Malfoy Manor, to zostaniesz potraktowany jak dezerter. A przecież wszyscy wiedzą, co się na wojnie robi z dezerterami.
        Draco popatrzył na nią skupionym wzrokiem, jakby nie rozumiał, co ona mówi.
- Aj kent help ju – powiedział, po czym, żeby jeszcze bardziej sprawiać wrażenie cudzoziemca, tylko z wyglądu podobnego do Malfoya, wybełkotał kilka tureckich przekleństw, których nauczył się kiedyś od Wiktora Kruma. Odwrócił się i wyszedł.
- Pożałujesz tego, Draco! – krzyknęła Lestrange do jego pleców. – Nasz nowy sojusznik jest niezwyciężony!
Malfoy nie raczył się nawet obejrzeć, więc Bellatrix wyciągnęła różdżkę i wycelowała w jego zad. Z wielkiego zdenerwowania zamiast „Crucio” zawołała „Ciucro!” – i spadł na nią deszcz kiszonej kapusty. Tymczasem bufetowy bardzo starannie nic nie zauważał.

Kiedy Malfoy wyszedł na ulicę, oddalił się na bezpieczną odległość i upewnił, że ciotka go nie śledzi. Potem wstąpił do sklepu. Stał przez chwilę, wodząc po półkach zamyślonym wzrokiem, aż wreszcie zdecydował się na zakup dużego pluszowego misia. W tym przypadku określenie „duży” oznaczało, że sięgał Draconowi do piersi i ważył dobre siedemdziesiąt funtów; ale za to był w promocji. Dopiero po zapłaceniu przyszło Malfoyowi do głowy, że odtransportowanie niedźwiedzia do Hogwartu będzie dość problematyczną sprawą. I dość męczącą.
Przez moment miał zamiar pożyczyć od kogoś miotłę i polecieć na niej do zamku z misiem uwiązanym na linie. Zdał sobie jednak sprawę, że mógłby w ten sposób spowodować trudne do oszacowania szkody, a nie spodziewał się w najbliższym czasie zbyt wysokiego kieszonkowego. Zresztą i tak dzisiejsze zakupy były w pewnym sensie szaleństwem.
Wtedy Draco przypomniał sobie, że Kluchoni mogą się teleportować do szafy w korytarzu, która zasłania lukę w zabezpieczeniu. Co prawda z misiem może być ciężko się zmieścić, ale trzeba spróbować…
Skręcił w zaułek, wyjął z kieszeni świstoklika w postaci podeszwy od trampka, mocno przytulił monstrualnego pluszaka – i już go nie było.

Zasadniczo transport misia świstoklikiem się udał. Jednakże Malfoy, decydując się na taki sposób transportu, nie przewidział jednej rzeczy, mianowicie Snape’a, który w ramach frustracji schował się do tej właśnie szafy, nie wiedząc o jej związku z teleportacją. Siedział tam i rozmyślał nad metodami przyszpilenia podejrzanie się zachowujących uczniów, gdy nagle na jego plecach wylądowało coś ciężkiego i puchatego. Draco, ściśnięty w rezultacie między misiem a ściankami szafy, stęknął potężnie i nabił sobie guza. Severus poznał go po głosie i tym samym koncepcja wyślizgnięcia się z szafy, zanim nauczyciel się zorientuje, szybko się zdezaktualizowała.
Draco dostał szlaban. Głowa go bolała, więc niezbyt jasno szło mu wymyślanie przekonywającej odpowiedzi na pytanie, skąd wziął się nagle w szafie. Wahał się pomiędzy „ktoś rzucił na mnie Imperiusa” a „byłem tam już wcześniej, tylko pan mnie nie zauważył”. O dziwo, Snape szybko porzucił ten wątek i wypytywał Malfoya głównie o to, czy w czasie bitwy rzucał zaklęcia niewybaczalne, czy widział, żeby ktoś inny je rzucał, oraz co na to dyrektor. Potem kazał posprzątać klasopracownię od eliksirów.
Kiedy już było po wszystkim, zdążyło się ściemnić. Draco wrócił do szafy, po drodze napotykając patrolującą Mariettę Edgecombe. Połowa Klimpfjallu miała dziś w nocy ucztę, reszta albo pełniła służbę, albo już poszła się kimnąć.
Marietta zniknęła za rogiem korytarza, a Malfoy otworzył szafę, ostrożnie sprawdzając, czy nie ma w niej znowu Snape’a. Był w niej tylko pluszowy miś, więc Draco zarzucił go sobie na plecy i pobrnął w kierunku wieży Ravenclawu.
Tu okazało się, że wciągnięcie pluszaka na górę do dormitorium też nie było bułką z masłem. Misio był po prostu niemiłosiernie ciężki. Tchórzofret początkowo niósł go na plecach, ale się zmęczył. Ledwo zrzucił niedźwiedzia z grzbietu, a już musiał na gwałt przytrzymywać go, aby nie potoczył się po schodach na dół. No syzyfowa praca, kurde balans! Jak kogoś spotka na tych schodach, to umarł w butach…
Teraz Malfoy zastosował inną technikę. Postawił misia i krótkimi zrywami podnosił go o dwa, trzy stopnie, pomagając sobie nogą. Za którymś razem podniósł go na tyle wysoko, że stracił równowagę i w ostatniej chwili udało mu się złapać poręcz, aby nie pokoziołkować w dół. Później próbował po prostu wtaczać pluszaka pod górę. To rozwiązanie było dość bezpieczne, ale strasznie powolne. Kiedy wreszcie Draco znalazł się w dormitorium Ravenclawu, sam nie pamiętał, jak się nazywa.
Postawił misia w kącie i przykrył kocem, żeby jego krukońscy współspacze nie zauważyli. Potem wysłuchał raportu skrzata, który miał za zadanie czytać wszystkie listy przychodzące do Malfoya, aby ten ostatni się nie denerwował, a następnie mocno zmachany poszedł spać.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Rozdział 12


       Harry obudził się z bólem głowy. Czuł chłód, bo leżał na posadzce, tylko jego głowa spoczywała na czyichś kolanach. Otwierając oczy, napotkał niekompletne spojrzenie Alastora Moody’ego. Zdziwił się, że Szalonooki trzyma sobie jego głowę na kolanach, lecz potem wróciła mu zdolność logicznego myślenia i zdał sobie sprawę, że jest to fizycznie niemożliwe, gdyż Moody siedzi w pewnej odległości od niego. Harry spojrzał w górę. Osobą wspierającą jego rozbity czerep była Kasandra Swiftsure. W jej oczach krył się smutek, który akurat w tych okolicznościach był całkiem na miejscu.
      Korytarz był cały zasłany zwłokami o szarej skórze. Filch wraz z kimś innym wynosił trupy napastników. Potter bez trudu dostrzegł, że zwycięstwo nie przyszło łatwo. Nieopodal leżała Krukonka, którą kojarzył z uczt jako malarkę; wpatrywała się w przestrzeń nieruchomym, szklistym spojrzeniem. Pod ścianą jakaś dziewczyna płakała rozdzierająco, a chłopak ciągnął potężnie z butelki, gdy pani Pomfrey zakładała mu opatrunek. W głębi ktoś próbował usunąć rozwalone meble i odstawić na miejsce te, które jeszcze się nadawały.
- Przyszedłeś do siebie, chłopcze – Moody spojrzał na Harry’ego swym okiem. – Miałeś dużo szczęścia. Tamto zaklęcie by cię zabiło, gdyby ta młoda dama nie odepchnęła cię z jego drogi.
      Kasandra lekko się zarumieniła, ewidentnie nie chciała, aby robiono z niej bohaterkę. Dłoń położyła na czole Pottera, ostrożnie, aby nie urazić guza.
Nadszedł Ron Weasley. Prawą rękę miał obandażowaną.
- Jesteś! – zawołał na widok Harry’ego. – Wszyscy się o ciebie martwiliśmy.
- Co z pozostałymi? – Potter nie pozwolił mu powiedzieć więcej. – Hermiona? Draco?
- Hermiona doznała lekkich odmrożeń – wyjaśnił Ron. – Malfoya cięli sztyletem po żebrach, ale powierzchownie, szata wyhamowała ostrze. Chyba nikt nie wyszedł z tej bitwy bez obrażeń.
- Co z Cho? – Harry nagle przypomniał sobie jej bolesny krzyk i powykręcane ciało.
- Niedobrze – Ron posmutniał. – Mocno oberwała, zawieźli ją do szpitala. Jest w śpiączce. Uzdrowiciele mówią, że jej stan jest ciężki, ale stabilny. Na razie nie potrafią nic więcej poradzić, mają pełne ręce roboty z innymi rannymi.
- Ale pokonaliśmy ich? – dopytywał się Harry.
- Tak, udało się – Weasley pokiwał głową. – Zaraz po tym, jak zaliczyłeś glebę, zrobiło się naprawdę niewesoło. Dzięki Merlinowi, że profesor Moody akurat był w szkole. Bez niego nie dalibyśmy rady. Zresztą i tak było ciężko, bo przeciwnicy ciągle dochodzili i dochodzili.
Harry stłumił chęć wygłoszenia nieprzyzwoitego kalamburu, który przywiodło mu na myśl ostatnie zdanie przyjaciela. Zamiast tego zwyczajnie zapytał, co było dalej.
Nawet po przybyciu Moody’ego sytuacja wyglądała poważnie. Na szczęście komuś udało się ocucić profesor de Volaille, a ona, jakimś cudem, zamknęła portal, przez który wpadali napastnicy. Szalonooki poprowadził obrońców do gwałtownego kontrataku i wyrzucił szaroskórych z zamku na błonia. Tam już Hagrid poszczuł napastników akromantulami. W końcu przeciwnik został zepchnięty do Zakazanego Lasu, gdzie już centaury i dementorzy mieli mu wyrobić papiery.
      Potter zaczął wstawać. Kasandra podtrzymywała go delikatnie, ale pewnie. Mimo wszystko zastanawiało go jeszcze jedno – to samo, co zapewne wszystkich innych:
- Ale kto to właściwie był?
- Wszyscy się nad tym zastanawiamy – rzekł Moody. – Profesor de Volaille mówi, że elfy.
- Bez jaj! – rzucił zszokowany Ron. – Nie powiecie mi, że to coś, co wyglądało jak kałamarnica w ornacie, to też elf.
- Nie wiem, co to było – pochylił głowę Szalonooki. – Ale to usmażyłem.
          Przybiegł Neville Longbottom.
- Wszyscy nasi do sali zaklęć! – zawołał. – Dumbledore nakazał zbiórkę!
          Harry smętnie szedł korytarzem, ciągle mając przed oczami Cho Chang, jej nienaturalnie wykręcone nogi i wyraz bólu na twarzy. Gdyby zareagował szybciej na wołanie o pomoc, może by ją uratował. A teraz wszystko w rękach uzdrowicieli…
       Z naprzeciwka nadszedł Draco Malfoy z Zabinim i Hermioną. Przez niedopiętą koszulę widać było zwoje bandaża. Draco, jakby bledszy niż zazwyczaj, podbiegł do Harry’ego, chwycił go w ramiona. Wobec ataku tajemniczych nieprzyjaciół scena taka nikogo właściwie nie dziwiła, zresztą Hermiona już czekała w kolejce.
- Cieszę się, że cię widzę, Potter – szepnął Malfoy, krzywiąc się z bólu od nacisku na ranę. – Nie możesz sobie wyobrazić, co czułem, kiedy straciłeś przytomność.
- Słyszałem, że też dostałeś – Harry obrzucił go wzrokiem.
         Draco wzruszył ramionami.
- Chętnie ci pokażę tę bliznę na osobności – zapowiedział, nonszalancko mrugając. – Oczywiście wtedy, kiedy to wszystko się uspokoi.
        Zaraz potem pochwycił ciężkie spojrzenie Kasandry i pod jego naporem odsunął się od Harry’ego, którego z kolei Hermiona złapała w ramiona.
- To desant z innego świata – powiedziała.
- Wiesz coś więcej? – Harry byłby w tej chwili gotów gołymi rękami rozwalić jakiś mur w zamian za informacje.
- Tylko tyle, co wspominała profesor de Volaille – oznajmiła Granger. – To wszystko się jakoś wiąże z mydłem słodowym.
- Co ty powiesz? – Kasandra podeszła bliżej, stając ostrożnie między Harrym a jego przyjaciółką. Potter zauważył, że jest jakby bardziej pewna siebie, niż przedtem.
- Wychodzi na to – ciągnęła Hermiona - że pomiędzy naszym światem a tym, z którego przybyli napastnicy, możliwe jest podróżowanie. Czasem małe szczelinki między światami powstają samorzutnie, i to właśnie przez nie wpadają te mydła. Zjawisko odnotowano co najmniej w trzech miejscach: u nas, w Bobatonie i gdzieś w Bułgarii. Odpowiednio wyszkolony czarodziej może otworzyć większy portal, chociaż to bardzo trudne. Przez taki zaatakowały elfy, o ile to rzeczywiście były elfy. Zresztą nasza opiekunka pewnie powie nam więcej.

        Lukrecja de Volaille, której ciągle kręciło się w głowie po tym, jak oberwała zaklęciem, podążała wraz z Albusem Dumbledore’em na miejsce zdarzenia. Wszyscy byli przybici zarówno nagłym atakiem, jak i poniesionymi przez Hogwart stratami wśród uczniów.
- Czworo zabitych – stwierdził ze smutkiem dyrektor. – Kilkanaście osób trafiło do św. Munga. Cena naszego zwycięstwa była za wysoka…
     Jakby sama śmierć nie była wystarczającym nieszczęściem, czeka go jeszcze rozmowa z rodzinami zabitych i rannych, organizacja pogrzebu, stworzenie oficjalnej wersji wydarzeń dla opinii publicznej… Potoczył wzrokiem po ścianach pokrytych sadzą i krwią.
- Do tego trzeba doliczyć koszty remontu – zauważył, byle tylko zająć myśli czymś innym. – Odnowienie ścian i podłogi, zakup nowych mebli…
- I jeden z nich nasikał na dywan! – wtrącił się wściekły Filch.
       Weszli do sali zaklęć: Dumbledore, de Volaille oraz Moody. Woźny został na korytarzu i pilnował drzwi. W środku zgromadzony był już prawie cały Klimpfjall. Czekać na resztę? Nie, przypomniał sobie dyrektor. Reszta to straty.
- Drodzy Kluchoni – westchnął. – Nie zamierzam wam ogłaszać, że Hogwart został zaatakowany, skoro, jako jego obrońcy, wiecie o tym najlepiej. Właściwie produkować się tu będzie głównie profesor de Volaille. Mam tylko jedną prośbę, a w zasadzie nakaz: o tym, co tu zostanie powiedziane, nie powinien się dowiedzieć nikt oprócz tych, którzy i tak wiedzą o istnieniu Szóstego Domu. Profesor Umbridge, mimo wszystko, także nie powinna. Profesor Moody miał również pozostawać w niewiedzy, ale tak się złożyło, że dowiedział się o tym, że tak powiem, na ostro. Pani profesor…
        Dumbledore usunął się na bok, a Lukrecja stanęła na środku pomieszczenia.
- Zapewne niektórzy z was już słyszeli, że napastnikami były elfy – zaczęła. – I w dodatku przybysze z innego świata. Z tym się wiąże druga rola Szóstego Domu. Mieliśmy nadzieję, że na razie nie będzie potrzebna. Cóż, okazało się inaczej. Zwróćcie uwagę: wiedzieliście od razu, w którym miejscu zamku nastąpił atak?
      Wśród uczniów dał się słyszeć szum. Rzeczywiście, wszyscy niemal równocześnie usłyszeli wołanie o pomoc i pobiegli w odpowiednie miejsce.
- Zaczęło się to wieki temu – ciągnęła de Volaille. Widać było, że mówi mało składnie, jest poruszona tym, co się zdarzyło – W innym świecie była wyspa zwana Porannym Wiatrem…
- Co za idiotyczna nazwa – szepnął Ron.
- Nie bardziej, niż Wieprzowe Kurzajki – odpowiedział mu Harry i wrócił do słuchania nauczycielki.
- …zamieszkana przez elfy o szarej skórze i czerwonych oczach. Rządziło nimi pięć wielkich rodów. Szósty, ród Dagoth, dążył do pokonania pozostałych przez mord, zdradę i odrażające, zakazane rytuały. Był w nim jednak młody elf, Dagoth Dreyfus, który miał dość zła czynionego przez swoich krewniaków. Chciał tylko żyć pełnią życia, zaspokajać pragnienia swoje i innych. Zerwał więzi z rodem Dagoth i uciekł przez portal do naszego świata. Akurat w sam raz, by spotkać założycieli Hogwartu. Stał się najlepszym przyjacielem Klausa Klimpfjalla, który, jak pamiętacie, o mało nie został narzeczonym Helgi Hufflepuff. Okazało się jednak, że słudzy rodu Dagoth przekroczyli granicę światów, by ukarać odstępcę.
Wtedy Dreyfus i Klimpfjall postanowili utworzyć dodatkowy, tajny dom w Hogwarcie. Szósty Dom jako przeciwieństwo Szóstego Rodu, zresztą w niektórych językach te pojęcia brzmią tak samo. Z jednej strony służący hedonizmowi i samorealizacji, ale o tym już wiecie, a z drugiej – będący linią obrony na wypadek, gdyby słudzy rodu Dagoth znów wdarli się do naszego świata. Jak widać, już się wdarli, i są poważne podstawy, aby sądzić, że działali w sojuszu z Voldemortem.
Zapanowała konsternacja, jednak gwar szybko ucichł, bo wszyscy chcieli się dowiedzieć więcej.
- Jako uczniowie Szóstego Domu, błyskawicznie zareagowaliście na atak – powiedziała de Volaille. – Tak miało być. Kiedykolwiek najeźdźcy z rodu Dagoth znowu wejdą do naszego świata, Kluchoni dowiedzą się pierwsi.
        Spojrzała na Dumbledore’a, jakby szukając potwierdzenia.
- Atak już nastąpił, ale w każdej chwili może dojść do kolejnego – przestrzegła Kluchonów. – W związku z tym, korzystając z pełnomocnictw, które otrzymałam w Ministerstwie Magii, nadaję wam wszystkim status aurorów pomocniczych. Na naszych barkach spoczywa ochrona Hogwartu przed rodem Dagoth. Miejcie oczy i uszy szeroko otwarte.
        Tym razem wzrok Lukrecji zatrzymał się na Harrym.
- Niestety, wasz prefekt Murtaza został poważnie ranny i trafił do szpitala – powiadomiła. Kilka dziewczyn załkało. – W związku z tym mianuję nowych prefektów. Panie Potter, panno Swiftsure, mam nadzieję, że mnie nie zawiedziecie. A właściwie nas wszystkich.
        Na koniec jeszcze zabrał głos Dumbledore.
- Moi drodzy, bardzo ważna rzecz. Nie dajmy się zastraszyć. Trzeba zwiększyć czujność, ale niech to was nie odwiedzie od normalnego szkolnego bytowania. Niech przeciwnik widzi, że nie jest łatwo nas złamać.

niedziela, 9 grudnia 2012

Rozdział 11


      Harry był w dormitorium i już miał się kłaść, kiedy w jego umyśle eksplodował przeszywający krzyk. Niebezpieczeństwo! W ułamku sekundy zdał sobie sprawę, że to krzyczała Cho. W jej głosie był niewyobrażalny ból…
       Zanim zdążył pomyśleć, złapał za różdżkę i wybiegł z dormitorium. Razem z Ronem, który najwyraźniej usłyszał to samo. W korytarzu niemal zderzyli się z Malfoyem.
       Nie wiadomo skąd, Harry wiedział, w którą stronę biec. To gdzieś na dole… Kiedy wreszcie dopadli korytarza, z którego nadeszło wezwanie, zamarli. Powykręcane ciało Cho Chang leżało na posadzce, a nad nią stały trzy istoty o szarozielonej skórze, spiczastouche i czerwonookie. Za nimi powietrze falowało, a z tej fali wychodziły kolejne. Jedni byli całkiem nadzy, inni mieli przepaski biodrowe. Już sam widok napastników mroził krew w żyłach. Harry jednak dostrzegł coś jeszcze gorszego. Niektórzy z nich mieli zamiast twarzy wielkie dziury, przez które było widać wydrążone wnętrze czaszki. Na widok uczniów szaroskórzy zaczęli coś krzyczeć, a potem rzucili się na nich.
   Rozgorzała bitwa. Na miejscu, jakimś cudem, znalazł się niemal cały Klimpfjall. Groźne okrzyki i nieartykułowane ryki napastników mieszały się z wykrzykiwanymi zaklęciami. Kolejny piorun kulisty przeleciał dwa kroki od Harry’ego, powalając na ziemię jakiegoś Ślizgona. Tymczasem Teodor Nott celnym zaklęciem powstrzymał trzech napastników.
       Uczniowie Hogwartu kryli się za meblami, drzwiami i wszelkimi innymi osłonami, ale że nie było ich za wiele, kilka osób już leżało na posadzce. Harry nie miał czasu się przyglądać. Miał wrażenie, że różdżka w jego dłoni parzy od zaklęć rzucanych jedno po drugim.
Najeźdźcy atakowali falami, jedni z gołymi rękami, inni z maczugami czy sztyletami. Zaklęcia obrońców ścinały ich bez trudu, ale kiedy jedna grupa padła, po niej nadchodziła następna. Kilku siwowłosych trzymało się z tyłu, miotając w uczniów własne czary bojowe. Nie używali różdżek. Za ich plecami kłębili się kolejni, którzy porywali meble i zaczynali je przestawiać. Nie wyglądało to, jakby tworzyli z nich osłony dla walczących towarzyszy, tylko jakby wpadli w szał aranżacji wnętrz. Przestawiali szafy na środek pomieszczenia, odwracali stoły do góry nogami, budowali piramidy z krzeseł…
Ron, oprócz czarów, obrzucał napastników wyrafinowanymi obelgami. Parę kroków dalej Lukrecja de Volaille, zuchwale wystawiając swą bujną pierś na kpinę z niebezpieczeństwa, waliła z dwóch różdżek. Wśród głosów wykrzykujących zaklęcia dało się też słyszeć Hermionę, Finch-Fletchleya, Zabiniego… Draco nie przypominał tego samego chłopaka, który kilka godzin wcześniej łkał na ramieniu Pottera. Teraz stał na galeryjce i ciskał avadami w szaroskórych, wołając donośnie: „This is the part when you fall down and BLEEEED to death!!!”.
Kluchoni bili się dzielnie, jednak nieprzyjaciół wydawało się nadchodzić coraz więcej. Teodor Nott w ferworze walki zapomniał o osłonie i nieopatrznie wysunął się do przodu. Dopadła go zaraz czwórka pustogłowych. Zaczęli go bezlitośnie bić i kopać.
Hermiona zaklęciem odrzuciła napastników do tyłu, a Murtaza az-Zahri wyskoczył i odepchnął Notta w kierunku swoich.
- Chcecie walczyć czterech na jednego? Proszę bardzo! – krzyknął do szaroskórych i rzucił się w sam ich środek, w locie transmutując w ośmiornicę. Swymi mackami dusił, łamał karki, wytrącał broń z rąk, podcinał nogi. Lecz chociaż opór Kluchonów trwał, a napastnicy przewracali się o meble, które sami w jakimś szale bez sensu poustawiali, atak trwał… Cienka czarna linia wkrótce pęknie i mury Hogwartu staną się sceną rzezi…
      Harry dostrzegł poruszenie w głębi. Przez portal – bo to chyba z czymś takim mieli do czynienia – przeszła postać w długiej, brunatnej szacie. Kiedy podeszła bliżej światła, okazało się, że w miejscu twarzy ma ohydną mackę czy trąbę.
       Cisnęła jednym zaklęciem – dziewczyna w mundurku Gryffindoru stanęła w płomieniach. Cisnęła drugim – Lukrecja de Volaille upuściła różdżkę i złapała się za serce. Istota z trąbą podniosła ręce, by po raz trzeci rzucić zaklęcie. Nagle rozległo się donośne „Sektumsempra!” i napastnik padł zakrwawiony na ziemię. To Severus Snape przybiegł i pokazał, co myśli o takim zakłócaniu jego wolnego czasu.
     Harry opadał z sił, dwoiło mu się przed oczami. Czyżby to miał już być koniec? Nowy fortel Voldemorta? A może nie? Może Hogwart ma zupełnie innego wroga i jemu, Potterowi, przyjdzie tu polegnąć, nie pokonawszy Czarnego Pana? Poprawił okulary, wycelował w jednego z siwych… Wtedy z portalu coś wyszło. Coś dużego.
     Przypuszczalnie nawet Hagrid nie widział czegoś podobnego. To było wielkie, pękate, z dużą ilością macek. Nie szło ani pełzło, lecz jakby sunęło ponad ziemią. I co najgorsze – miało na sobie długą, bogato wyszywaną szatę, co pozwalało sądzić, że to coś kiedyś było człowiekiem. Bądź istotą zbliżoną.
     Harry wpatrywał się jak zahipnotyzowany w potwora, przed którym nawet reszta napastników jakby ustąpiła. Macki na głowie… tego czegoś zadrżały, poruszyły się i uniosły. Wyleciała z nich wielka, zielona kula. Zielona jak avada. Leciała prosto na Pottera…
     Nie mógł się ruszyć. Czas jakby się zatrzymał, magiczny pocisk wydawał się przemierzać korytarz w ślimaczym tempie, a Harry tylko wpatrywał się. Zauroczony? Przeczuwając nieuniknione?
       Nagle ktoś z całej siły wpadł na niego z boku, podcinając mu kolana. Potter uderzył głową o posadzkę i stracił przytomność…

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Rozdział 10


       Śledztwo w sprawie mydła słodowego ujawniło, że woźny Filch od dawna znajdował je kilka razy do roku i oddawał Hagridowi. Ten zaś dodawał je do swojej wysokoprocentowej karmy dla kotów, którą wytwarzał z myszy złapanych w Zakazanym Lesie. Krzywołap dostawał po nich takiego pałera, że potrafił się za jednym podejściem wdrapać na mur Hogwartu. Co prawda ustalenia te w dalszym ciągu nie wyjaśniały, skąd mydło tak naprawdę się brało.
Profesor Sprout opowiadała o tym z pewnym niedowierzaniem Alastorowi Moody’emu. Szalonooki w podróży służbowej zatrzymał się w Hogwarcie, siedzieli więc razem nad kuflami ziołowego grzańca.
- Wiele bym dała, żeby się dowiedzieć, z czego oni robią to mydło – wyznała, po czym pogrążyła się w rekapitulacjach na temat dziwnych wydarzeń, jakie ostatnio miały miejsce w szkole. Niektórzy uczniowie zachowywali się bardziej swobodnie i wyzywająco od innych, a nawet niektóre dziewczyny były większe od innych. Snape robił się tak tajemniczy i zgryźliwy, że prawie roztaczał wobec siebie namacalną zaporę mroku, nowa nauczycielka de Volaille chodziła nieprzystojnie wydekoltowana, a uczniowie jakby nigdy nic latali nad Zakazanym Lasem i nie mieli z tego tytułu żadnych nieprzyjemności. Pomona nie wiedziała, co o tym wszystkim sądzić.
- Na tle tego wszystkiego, kto by się przejmował jakimś mydłem pojawiającym się nie wiadomo skąd? – podsumowała Sprout.
- Widmo krąży po Hogwarcie – odrzekł Moody. – Widmo szaleństwa.
           
Po lekcjach Harry poszedł na chwilę do dormitorium, aby coś stamtąd zabrać. Kiedy już znalazł się na miejscu, zupełnie zapomniał, co to miało być. Spojrzał w okno i zamyślił się. W ostatnim czasie działo się sporo rzeczy trudnych do wytłumaczenia, a on w dalszym ciągu bardzo intensywnie starał się nie dziwić niczemu, ale z trudem mu to wychodziło. Jakby nie dość było problemów z Voldemortem, no i naturalnie z nauką. Harry doszedł do wniosku, że z dzisiejszej lekcji wróżbiarstwa nie zapamiętał absolutnie nic. Trudno się dziwić, bo Kasandra Swiftsure przyszła dziś w rozpiętych włosach. Dopiero wtedy zobaczył, jak bardzo kędzierzawe są w rzeczywistości. Mógłby bez końca nurzać się w tych bujnych, czarnych falach, wdychając aromatyczną woń wiosennych łąk, który owiewał każdego, kto by obok Kasandry przeszedł. Na razie jednak się nie nurzał. Samego go to dziwiło, biorąc pod uwagę, że podczas kluchońskich uczt zdarzało mu się zupełnie nie okazywać nieśmiałości. Ale Swiftsure miała w sobie coś, co nie pozwalało Harry’emu podchodzić do niej tak zuchwale. Cenił sobie sposób, w jaki rozwijała się ich znajomość, jednak…
Odwrócił się od okna i z zaskoczenia przestał myśleć. W dormitorium był Draco Malfoy. Harry dał się zaskoczyć. Smok w ostatnich dniach go unikał, nie rzucał się w oczy. Potter podejrzewał, że ma to jakiś związek z wydarzeniami ostatniej uczty, jednak za każdym razem, gdy sięgał do nich pamięcią, przypominał sobie, że ma ciekawsze rzeczy do roboty.
Malfoy podszedł do niego.
- Słuchaj, Potter – zagaił. – Muszę z tobą pogadać.
- Znowu śledziłeś Kasandrę? – Harry spojrzał na niego krzywo.
- Nie, tu chodzi… - Draco nie dokończył, bo w tym momencie do dormitorium zajrzał Ron Weasley.
- Hej, Draco Malafafon! – darł się Ron.
- Co jest, Ronie Zwisły?
- Widzę, że gust ci się troszeczkę zmienił!
- Baka! – zawołał do niego Smok. – Nachlałeś się i głupoty gadasz.
- Nie wiem, Malfoy, co twój stary by powiedział, gdyby się dowiedział, jak bliska zażyłość cię łączy z Harrym! – wykrzyczał Weasley. – Na twoim miejscu spodziewałbym się kolejnego kazania o honorze śmierciożercy!
- Shut the fuck up, Ronnie! Shut the fuck up! – zawołał Draco, gwałtownie wyprowadzony z równowagi.
- Co się z tobą dzieje? – Ron gwałtownie podszedł bliżej, nie chciał usłuchać jego polecenia. – Całe życie byłeś paniczykiem spod znaku „Śmierć szlamom i mugolom!!!!1!1oneoneone1!!”, a od tego roku udajesz niewiniątko. Nie wiem, jak Harry, ale ja nie kupiłem wersji o twoim nawróceniu. Wydaje mi się, że kręcisz tutaj jakąś grubszą świnię!
Harry przypomniał sobie częściowo, co się zdarzyło na ostatniej uczcie. Poszedł w pewnym momencie okryć sobie nogi w ciemnym pomieszczeniu. Gdy wracał, nagle ktoś z tyłu objął go ramionami, i Harry poczuł czyjąś osobę przywierającą do jego pleców.
- Wiesz, Potter – rozległ się szept tuż przy jego uchu. – Czasami człowiek tak się przyzwyczaja do swego przeciwnika, że już żyć bez niego nie może…
            Harry był wówczas w dobrym nastroju, więc dalej już poszło z górki. Teraz myślał o tym z pewnym zakłopotaniem.
- Spokojnie, Ron – zwrócił się do Weasleya. – Ja sam.
- Tylko żeby nie było, że cię nie ostrzegałem – sarknął Ron i opuścił pomieszczenie.
        Potter ponownie spojrzał na platynowego. Oczy Malfoya biegały niespokojnie.
- Harry, słuchaj – wykrztusił wreszcie. – Ja już nie wiem, co mam robić, żeby ludzie mi uwierzyli, że nie chcę mieć nic wspólnego z biznesem Voldemorta. Myślałem, że chociaż ty, po tym… zdarzeniu, które między nami zaszło…
- Przez te pięć lat zaszło pomiędzy nami sporo innych rzeczy, niż tylko to… zdarzenie – powiedział surowo Harry. – Nie możesz się spodziewać, żebym puścił to wszystko w niepamięć.
- Ale… kto mówi o puszczaniu w niepamięć? – Draco podszedł jeszcze bliżej. – Ja chcę zacząć wszystko od początku, i wcale nie jestem teraz nietrzeźwy.
- Skąd mam wiedzieć, że mówisz szczerze? Miałem okazję już poznać, do czego jesteś zdolny.
       Malfoy upadł przed Harrym na kolana.
- Powiedz mi, co mam ci zrobić, abyś mi wybaczył – powiedział błagalnym tonem i zsunął rękę na spodnie Pottera.
      Chociaż ciało Harry’ego zareagowało entuzjastycznie, umysł był ostrożny. Z Malfoyem naprawdę dzieje się coś dziwnego. Dawny Draco, nawet, gdyby tylko udawał, nigdy by się tak nie poniżył. Z drugiej strony, podstępami Slytherin stoi… Złapał platynowego za bark i podniósł go do pozycji stojącej. Smok najpierw rzucił się na Pottera, obejmując go, ale opamiętał się i odsunął od niego o krok, spoglądając rozkojarzonym wzrokiem.
- Zainteresuj się dziewczynami – doradził Harry życzliwie, bez złośliwości w głosie.
- Jak to? – twarz Malfoya wyrażała kompletną konsternację. – To znaczy, że ty i ja…
- Raz się przytrafiło – powiedział Harry. – Jeden raz jeszcze o niczym nie świadczy.
        W oku Dracona pojawiło się coś, co wyglądało jak łza.
- Ale ja… przez całą noc nie mogłem zasnąć! To mi nie spędza snu z powiek! to znaczy właśnie spędza…
            Harry zmierzwił jego platynową czuprynę.
- Jeżeli będę miał pewność, że twoja przemiana jest szczera, to możesz liczyć na więcej – oznajmił. – A tymczasem mówię ci, zainteresuj się dziewczynami. Bywają naprawdę fajne.
- Ale ja mam już wszystkie dziewczyny poobrażane! – rzekł Malfoy w desperacji. – Z wyjątkiem Pansy Parkinson, a ona jaka jest, każdy widzi. Właściwie to leci tylko na moją kasę i powiązania ze śmierciożercami. Założę się, że jest farbowana!
- Spróbuj w Hufflepuffie – poradził mu Harry. – Nikt go nie traktuje poważnie, ale jak się rozejrzysz, to na pewno zwrócisz na kogoś uwagę. Zresztą, jako nominalny Krukon, nie zdążyłeś chyba jeszcze narazić się wszystkim dziewczynom w Ravenclawie?
        Draco westchnął ciężko, trzymając się za czoło. Czuł się bardzo, bardzo zmęczony.
- Czy ja do ciebie przyszedłem po porady w sprawie podrywu? – zapytał, patrząc mętnym wzrokiem w przestrzeń. – Zresztą nieważne, na następnej uczcie będzie czas, żeby to jeszcze przedyskutować.
        Harry poczuł mętlik w głowie. Wyglądało na to, że w tym tajemniczym równaniu, którego wynikiem miała być Kasandra, Draco Malfoy okazał się wyjątkowo kłopotliwym iksem.

      Nastał wieczór. Cho Chang zamyślona szła korytarzem, wsłuchując się w odgłosy własnych kroków. Gdy mijała odgałęzienie prowadzące do lochów, jej uwagę przykuła dziwna, czerwona poświata wydobywająca się zza rogu. Cho nie słyszała trzasku ognia, więc to raczej nie był pożar, ale postanowiła sprawdzić.
     Za rogiem czerwone światło, wywołujące chorobliwy nastrój, było jeszcze silniejsze, ale nie zobaczyła, co było jego źródłem. Dostrzegła bowiem dziwną istotę. Był to osobnik o popielatoszarej skórze i szpiczastych uszach, ubrany w skórzaną przepaskę biodrową. Przypominał skrzata domowego, ale wielkości dorosłego mężczyzny. Miał siwe włosy, pomarszczoną cerę i bardzo złowrogi wyraz twarzy.
      Cho krzyknęła, wzywając pomoc. Drugi raz nie zdążyła. Intruz machnął ręką. Wyleciał z niej piorun kulisty, trafiając Gryfonkę, która w trzasku wyładowań padła na posadzkę…