piątek, 29 listopada 2013

Rozdział 29

     Minął tydzień. Tego dnia Harry wyjątkowo nie mógł się skupić na lekcjach. Siedzący obok Draco doprowadzał go do szaleństwa. Mimo że Potter starał się za często nie spoglądać na Malfoya i patrzył przed siebie, w stronę nauczycieli, wyobraźnia cały czas podsuwała mu cudowne ciało swojego Smoczusia, smak jego pocałunków, swoje dłonie na jego biodrach, namiętne jęki i dyszenie, jakie wydawał Draco, kiedy…
Sam Malfoy nie ułatwiał sprawy. Co kilka minut łapał Harry’ego pod ławką za kolano, a kiedy nauczyciele się odwracali, błyskawicznie wykorzystywał sytuację, aby go cmoknąć w policzek.
        Po trzeciej lekcji, kiedy wyszli na przerwę, Draco złapał Harry’ego za ręce i odprowadził kawałek.
- Kochanie, tak bardzo cię pragnę – powiedział, zalotnie trzepocząc rzęsami. – Chodźmy do łazienki!
- Do łazienki, Malfoyu? Poważnie? – Potter spojrzał na niego z przyganą. – Jeszcze rozumiem, że mielibyśmy w naszej, to znaczy w mojej. Ale w zwykłym kiblu? Trzymajmy jakiś poziom.
        Draco posmutniał.
- Pewnie mnie już nie kochasz – powiedział.
- Draco, skarbie, czy ty na pewno jesteś trzeźwy? – zaniepokoił się Harry.
- Nie, Harry – zaprzeczył Malfoy. – Jestem upojony namiętnością. Błagam…
- Smoczusiu – tłumaczył Potter. – Co za dużo, to niezdrowo. Im dłużej wytrzymasz, tym fajniej będzie wieczorem.
- A może ja już ci się nie podobam? – zapytał Draco ze smutkiem. – Chcesz, żebym się od ciebie wyprowadził?
- Jeszcze się nawet dobrze nie wprowadziłeś – odpowiedział Harry. – Nie przesadzaj.
     Natenczas Malfoy zrobił starannie przećwiczoną minę zbitego psiaka, która sprawiała, że serce Harry’ego natychmiastowo topniało.
- No proooszę, no proooszę, no prooooszę, no proooooszę, no prooooooszę… - powtarzał, kierując dłoń Złotego Chłopca w taki sposób, aby mógł się przekonać namacalnie, że sytuacja jest bardzo poważna.
- Musisz poczekać do wieczora – stwierdził Potter bezlitośnie, wyrywając rękę delikatnie, acz stanowczo. – Mogę ci wymasować plecy, ale to dopiero na następnej przerwie.
       I odszedł, nie dając Draconowi szansy na odpowiedź.
      Uwielbiał swojego chłopaka, a kochać się z nim wręcz ubóstwiał, jednak niepokoił go fakt, że Draco był ostatnio tak strasznie niewyżyty, jakby opętał go demon współżycia. Harry w ciągu ostatnich dni, a właściwie nocy, ofiarował mu tyle miłości, że Malfoy właściwie nie powinien być w stanie siedzieć, a jednak cały czas chciał jeszcze. Z jednej strony było to słodkie, a z drugiej – Harry’emu groziła śmierć z wyczerpania. Chwilami czuł się, jakby pracował w tartaku.
     Zastanawiał się nad swoimi uczuciami do Malfoya. Oczywiście cieszyło go, że Draco z wroga stał się przyjacielem, a nawet kimś więcej niż przyjacielem. Fakt, że Smoczuś za nim szalał, również Potterowi bardzo pochlebiał. Poza tym uważał byłego Ślizgona za przystojnego chłopaka, lubił być przez niego adorowany i tak samo lubił jemu sprawiać przyjemność. Ale czy go kochał? Nie potrafił powiedzieć. Wiedział jedno. Chciał mieć Dracona przy sobie tak długo, jak tylko się da…
    Harry z rozmarzeniem pomyślał, że na wakacje mógłby zabrać Smoczusia do Dursleyów. Wtedy zobaczymy, kto zamieszka w komórce pod schodami…


     Lucjusz Malfoy siedział zasępiony w jadalni swojego dworu. Sprawy od jakiegoś czasu zjeżdżały po równi pochyłej i brały w łeb. Czarny Pan nie był zadowolony, a kto oczywiście poniesie wszystkie konsekwencje? Jasne, że Lucjusz.
     I jeszcze do tego Draco… Stracili chłopaka już bezpowrotnie. Tyle czasu i wysiłku wpompowali w to, żeby młody Malfoy stał się wiernym sługą Czarnego Pana, a on tymczasem… Aż strach mówić! Oboje z Narcyzą strasznie boleli nad tym, co się stało z ich synem, chociaż z zupełnie odmiennych powodów. Cyzia rozpaczała, że Draco związał się z chłopakiem, natomiast Lucjusz – że zdradził ideały śmierciożerstwa.
- Hej, Lucek! – rozległ się nagle obleśny głos. – Zostało ci jeszcze coś z tej siedemdziesięcioletniej whisky?
     Malfoy obejrzał się z odrazą. Osobnik, który wszedł do jadalni, miał długie, kręcone włosy w kolorze ciemnego blondu, wysokie czoło, bujną brodę oraz czerwoną flanelową szatę w kratkę, chyba niezbyt czystą. Nie czekając na odpowiedź Lucjusza, Synchroniusz Walruss sam otworzył sobie barek i nalał whisky do szklanki.
     Z obrzydzeniem skrzywił się Lucjusz. Właściwie to chciało mu się zwracać. I to ma być ten nowy ulubieniec Czarnego Pana? Było zupełnie niepojęte, na mocy jakiej logiki lord Voldemort, zamiast opierać się na starym, sprawdzonym sojuszniku, jakim był arystokrata Malfoy, swoim najważniejszym człowiekiem uczynił jakiegoś… nie, nawet nie parweniusza, po prostu robola!
Walruss od paru tygodni siedział w gościach u Lucjusza i Narcyzy, bezwstydnie ich objadał, nie zamykał drzwi do toalety i uważał się za bardzo zabawnego. Na każdym kroku podkreślał swoje proletariackie pochodzenie, z ewidentną intencją wkurzania Lucjusza, a poza tym kazał wszystkim mówić do siebie „wujku Synchroniuszu”. Bellatrix Lestrange była nim oczarowana, śmiała się z jego nędznych sucharów. W wolnych chwilach Walruss przeraźliwie grał na flecie, który zresztą był czarodziejski, chociaż nie w sensie mozartowskim. Muzyka nie wywoływała żadnych magicznych skutków, za to sam instrument służył równocześnie jako różdżka.
Co gorsza, za sprawą Walrussa po Malfoy Manor ciągle kręcili się jacyś gówniarze. Lucjusza pusty śmiech brał na myśl, że to niby ma być nowa elita Voldemorta, podczas gdy jego samego Czarny Pan najwyraźniej zamierzał zdegradować do roli dojarza Nagini. I to w dodatku pomocniczego, który wykonywałby tę niewdzięczną i ryzykowną robotę wtedy, kiedy akurat w pobliżu nie kręcił się Peter Pettigrew. Jego z kolei Walruss, z nie całkiem jasnych przyczyn, przezywał Longstreetem. Jakieś mugolskie żarty, dla Lucjusza zupełnie niezrozumiałe.
I to jeszcze nie było najgorsze, do czego facet był zdolny. Od kiedy usłyszał o tym, że Draco i ten Potter… no właśnie… No więc od tej pory drażnił się z nim, wołając: „Lucek, gdzie twój wnucek?”
- Aha, i jakbyś miał czas, to Czarny Pan chce cię widzieć, stary – rzekł Synchroniusz, rozwalając się na kanapie i zakładając nogę na nogę.
      Lucjusz myślał, że udusi drania, tymi ręcami, bez użycia różdżki. Ryzykował surową karę tylko dlatego, że Walruss nie przekazał mu od razu słów Voldemorta. Jakakolwiek dalsza zwłoka jeszcze bardziej rozwścieczyłaby Czarnego Pana, Malfoy przeto udał się do wielkiego salonu na piętrze, gdzie Voldemort miał swe leże.
     Pomieszczenie było pogrążone w ciemności, przez zasłony wpadało tylko niewiele sinobladego światła. Lucjusz od razu poczuł na sobie ciężki wzrok Czarnego Pana, zasiadającego pośrodku salonu, na prowizorycznym tronie, za którym paliła się z tyłu świeca, aby wywołać złudzenie, że jest on jeszcze większy.
Lord Voldemort, jak co dzień, powitał Lucjusza serdecznym Cruciatusem.
- Wzywałeś mnie, panie? – powiedział szybko Malfoy.
- Tak, Lucjuszu, mam z tobą do pogadania.
- Jak rozkażesz, panie.
       Voldemort uważnie spojrzał na swego sługę.
- Dagoth Ur pogniewał się na nas za tamto niepowodzenie – powiedział. – Do tego stopnia, że nie chce ze mną utrzymywać kontaktu.
- Czyż nie opanujemy świata czarodziejów bez jego pomocy, panie? – zapytał Lucjusz. – Przedtem jakoś radziliśmy sobie sami.
- I teraz też byśmy sobie poradzili – rzekł Czarny Pan. – Nie będę go prosił o łaskę, nawet jeżeli z jego pomocą byłoby łatwiej.
- No więc – Malfoy był nieco zdezorientowany – co zatem zamierzasz zrobić, panie?
       Lord Voldemort wstał z tronu i zaczął się posępnie przechadzać po pomieszczeniu.
- Nie mam zamiaru łapać dwóch feniksów za ogon – przyznał. – Potterem, Dumbledore’em i całą tą hogwarcką hałastrą zajmiemy się stopniowo, już niedługo. Wyłapiemy ich jednego po drugim, jak króliki. Była taka książka, „Króliki i węże”, czytałeś może, Lucjuszu?
- Chyba nie miałem okazji, panie – wyznał Lucjusz, którego dezorientacja wciąż wzrastała.
- No to przeczytaj. Jakiś mugol to napisał, ale bardzo ciekawa alegoria. Synchroniusz Walruss mi ją polecił.
       Sami-Wiecie-Kto zignorował niezadowolony grymas Malfoya na dźwięk nazwiska swego najnowszego ulubieńca.
- A co do tego całego Dagoth Ura, to jemu też pokażę, na co mnie stać – powiedział, rozciągając bezwargie usta w rekinim uśmiechu. – Wyślę mu swoją córkę, aby załatwiła jego przeciwnika.
- C… córkę, panie? – wybełkotał Lucjusz. – Nie wiedziałem, że masz córkę.
- Nie mam, ale w każdej chwili mogę mieć, więc nie mów mi, Lucjuszu – Voldemort niespokojnie obejrzał się w stronę swego tronu – że siedzi z tyłu. Brakuje mi tylko odpowiedniej matki.
- No tak, to stwarza pewien problem – zauważył Malfoy.
- Przede wszystkim powinien to być ktoś czystej krwi – kontynuował Voldemort. – Twoja Cycyzia była całkiem niezła, ale to jednak ciągle nie to.
     Lucjusz skrzywił się. Czarny Pan kilka tygodni temu tak wymaglował jego żonę, że do tej pory dochodziła kilka razy dziennie. A teraz jeszcze wybrzydza.
- Ona ma jeszcze siostrę, panie – przypomniał.
- Siostrę? – Voldemort spojrzał na niego z politowaniem. – Nie wyobrażasz sobie chyba, że Bellatrix, moja najcenniejsza współpracownica, miałaby z ciążowym brzuchem biegać z różdżką i zabijać szlamy?
- Cóż, po prawdzie, panie – rzekł Lucjusz – to ją akurat potrafię sobie wyobrazić w takiej sytuacji.
- Aha – Czarny Pan pokiwał głową. – I w jakich jeszcze sytuacjach ją sobie wyobrażasz?
     Malfoy spuścił oczy. Nie wyobrażał sobie odpowiedzi, której mógłby teraz udzielić, aby nie sprawiać wrażenia zboka marzącego o przeleceniu własnej szwagierki.
- Jedyna sytuacja, w której nie potrafię jej sobie wyobrazić, to Bellatrix gotująca bigos – odpowiedział po namyśle.
- Bardzo słusznie – Voldemort uśmiechnął się drapieżnie. – Siostra twojej żony nienawidzi kapusty, od kiedy natknęła się w Hogsmeade na swego zatraconego siostrzeńca.
      Lucjusz drgnął na wzmiankę o Draconie, spojrzał na Czarnego Pana niespokojnie.
- Pewnie bardzo się martwisz tym, co się stało z twoim synem – rzekł Voldemort. – Musisz wiedzieć, że jest dla niego jeszcze szansa. Posłuchaj. Mam szczwany plan…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz