niedziela, 24 lutego 2013

Rozdział 17


        Harry ocknął się na ziemi. Było zimno, szczękał zębami. Podniósł się, poprawił okulary, a potem się rozejrzał.
       Była noc. Z pewnym zaskoczeniem Potter dostrzegł na niebie dwa księżyce – jeden biały, a drugi różowy. Świeciły na tyle jasno, że w promieniu kilkunastu metrów widoczność była całkiem dobra.
        Hermiona też już doszła do siebie i właśnie pomagała wstać Kasandrze. Harry zatem podszedł do Dracona i sprawdził, czy wszystko z nim w porządku.
- Gdzie my w ogóle jesteśmy? – Malfoy rozejrzał się zdezorientowany.
        Znajdowali się w piaszczystym wąwozie, który wyglądał jak wyschnięte koryto rzeki. Piasek, na którym stali, tworzył zbitą i popękaną powierzchnię, podobną do zeschniętego błota. Gdzieniegdzie wystawały uschnięte kikuty drzew. W okolicy pełno było różnych nieprzyjemnie wyglądających fiflaków, suswołów i fafłochów.
- Nieważne, gdzie byśmy byli, musimy znaleźć Cho… To znaczy duszę Cho – stwierdził Harry i spojrzał na kompas. – Ruszamy na północny zachód.
         Powlekli się wyschniętym wąwozem. Dokuczał im chłód, a chmury pyłu, jaki wzbijali, sięgały im do kolan.
Potter prowadził, wszyscy w naturalny sposób powierzyli mu przywództwo. Nie dlatego, że był Wybrańcem, Złotym Chłopcem czy jak mu tam. Nawet nie dlatego, że dostał od Lukrecji zaklęty kompas. Jakoś tak po prostu wyszło, że wszyscy poszli za nim.
Kasandra Swiftsure nie czuła się zbyt pewnie. Oto była na obcej ziemi, mało tego – w innym świecie, na kompletnym pustkowiu – w towarzystwie Harry’ego! Nie mogła jednak myśleć o tym, by się do niego zbliżyć. W końcu był z nimi także Malfoy, który wyraźnie nie darzył jej sympatią, za to Pottera – wręcz przeciwnie. Kasandra postanowiła trzymać się bliżej Hermiony, szły obok siebie i rozmawiały półgłosem. Granger odnosiła się do niej serdecznie i miała dla niej wiele życzliwości.
Draco Malfoy trzymał straż tylną. Co za ironia, jeszcze niedawno temu traktowaliby go właśnie jak kogoś, przed kim trzeba się bronić… Nie chciał się trzymać blisko Pottera, byłby z pewnością zakłopotany, czując na sobie wzrok Kasandry. Widział, jak Swiftsure patrzy na Harry’ego, i coś mu mówiło, że ta dziewczyna jeszcze nie zrezygnowała. Wobec tego Draco sam, z własnej woli, przesunął się na tył pochodu, obserwując, czy ktoś ich nie śledzi.
- W tym piachu zostawiamy ślady, że ślepy by znalazł – powiedział w pewnej chwili z niezadowoleniem.
- W takim razie trzeba będzie polecieć  – Hermiona wzruszyła ramionami i zaczęła przygotowywać miotłę, przewieszoną dotąd przez plecy. W jej ślad poszli pozostali.
- Kasandro, ty leć przodem – powiedział Harry. – Jesteś najlepszą miotlarką z nas.
       Swiftsure uśmiechnęła się nieśmiało na tę pochwałę. Dosiadła swojej quidditchówki i wzbiła się w powietrze na jakieś trzynaście stóp.
- Droga wolna! – zawołała. Reszta ekspedycji wystartowała za chwilę.
            Lecieli pod nocnym niebem, łopocząc szatami. Lodowaty wiatr owiewał ich twarze.
- Ale zimno – powiedziała Hermiona.
- Nie bój nic, Granger – skrzywił się Draco. – Wzejdzie słońce, to jeszcze zatęsknisz za chłodem. Stawiam na co najmniej trzydzieści w cieniu.
- To się najwyżej rozbiorę – odrzekła Hermiona. – Chyba cię to nie zgorszy, co, Malfoyu?
- Granger, ty jesteś bardzo zdolna, ale głupia – rzekł tchórzofret. – Jak myślisz, niby dlaczego różni Beduini chodzą w długich kiecach? To tylko biały człowiek na pustyni się rozbiera, a potem co? Odwodnienie i poparzenia słoneczne! Harry na pewno przyzna mi rację… Ach, kurde, dlaczego nie wziąłem żadnej czapki?
        Zeszli w dół i lecieli nisko nad ziemią, aby uniknąć podmuchów wiatru. Mijali uschnięte drzewa, kości nieokreślonych zwierząt i zębate formy skalne.
       W pewnym momencie stanęła przed nimi rzeka gorejącej lawy. Nie widzieli jej, gdy nadlatywali, bo strome zbocza ukrywały przed ich oczami blask magmy – lecz teraz się wyłoniła, czerwona i tak bardzo rozżarzona, że prawie było słychać szum rozgrzanego powietrza.
- W górę! – krzyknęła Kasandra. – Bo się usmażymy!
       Wzleciała na dwadzieścia stóp, aby bezpiecznie sforsować rzekę lawy. Harry i pozostali uczynili tak samo. Śmignęli przez rozpadlinę błyskawicznie. Jednak w ostatniej chwili, gdy już prawie byli na drugim brzegu, Kasandra poczuła, że traci panowanie… Runęła z krzykiem w dół, prosto ku gorącej magmie. Owionęło ją gorące powietrze, zapowiedź niewyobrażalnego ognia…
          I nagle ktoś złapał ją za rękę. Był to Draco.
- Szybciej, Swiftsure! Czuję, że też zaraz padnę!
      Harry i Hermiona, którzy byli już po drugiej stronie, wyciągnęli różdżki i razem użyli zaklęć, aby przyciągnąć Kasandrę i Malfoya bezpiecznie do brzegu. Swiftsure była czerwona na twarzy i dłoniach, cała mokra od potu, ale przeżyła. Dłońmi kurczowo ściskała bezużyteczną miotłę, która zaczęła się dymić. Draco odebrał od niej miotłę i wcisnął w piach, aby zagasić tlące się witki.
- Już myślałam, że… - powiedziała Kasandra i zaczęła drżeć. Harry objął ją ramieniem.
- Nikt nie mówił, że będzie łatwo – mruknął Malfoy, jakby dla uspokojenia i siebie, i pozostałych. – Następnym razem poszukamy mostu.
        Dlaczego to właśnie on ją uratował? Prosta sprawa, bo był najbliżej. Zupełnie, ale to zupełnie nie miało to żadnego związku z Harrym. Żadnego. Tak Draco Malfoy uspokajał swoje myśli.
       Kasandra już powoli doszła do siebie, chociaż serce ciągle jeszcze mocno jej biło. Była też skwaszona utratą ulubionej miotły, ale cóż zrobić… To i tak jeden z mniejszych problemów.
       Hermiona obejrzała swoją. Pustynny pył osadził się między witkami, tworząc zbite bryły. Próbowała otrzepać miotłę o kamień narzutowy, ale bez większego powodzenia.
- Nie polecimy dalej – powiedziała. – Trzeba będzie pieszo.
- No masz – mruknął Draco. – Miał być mercedes, a wyszło per pedes.
         Ruszyli dalej, tym razem używając mioteł jako lasek, gdy brnęli przez grząski piach. Zdążali powoli, lecz z determinacją w kierunku, który wskazywała strzałka kompasu…
           W pewnej chwili wstało słońce, oblewając wszystko wokół delikatnym różem.
- Ale różowo – zauważyła Kasandra.
- Pansy by się ucieszyła – rzekł Malfoy sarkastycznie.
        Jednak drużyna nie miała za bardzo nastroju do żartów, gdyż razem ze słońcem pojawił się upał. Słońce prażyło bezlitośnie, jego promienie odbijały się od piasku. Pot lał się strumieniami z całej czwórki wędrowców. Kasandra rozpuściła kędzierzawe czarne włosy, aby osłaniały jej kark. Draco nie miał takiej możliwości, a przy jego jasnej karnacji słońce bardzo dawało się we znaki, więc ściągnął koszulę i założył sobie na głowę na wzór arabskiej kefii.
- Dobrze, że wzięliśmy wodę – stwierdził Harry.
- Tylko pamiętajcie, że musi starczyć na dłużej – rzekła Kasandra. – Czasem ludzie szaleją od upału i od razu wypijają cały zapas…
        Wokół nich rozciągała się pofałdowana połać piasku, z wybrzuszeniami wydm. Gdzieś daleko z przodu majaczył wielki szczyt dyszący rdzawoczarnym dymem.
- To pewnie jest ta Czerwona Góra – powiedziała Hermiona z przejęciem. – Główna siedziba rodu Dagoth. Czyżbyśmy właśnie tam szli?
- Nie chcę was niepokoić, ale strzałka wskazuje właśnie w tym kierunku – oznajmił Harry.
- Jak się tam dostaniemy? Na pewno to miejsce nie będzie opustoszałe – Kasandra miała wątpliwości.
- Cóż, nie darmo mamy w składzie byłego Ślizgona – Hermiona spojrzała na Malfoya postironicznie. – Na pewno zaprowadzi nas tam podstępem…
      Nagle w górze rozległ się donośny skrzek. Przestraszeni podnieśli głowy: na niebie kołował wielki skrzydlaty jaszczur.
- Na Merlina! – zawołał Draco. – Pterodaktyl, czy ki diabeł?
       Stwór krzyknął jeszcze kilka razy, a potem spadł na nich. Hogwartczycy rozpierzchli się. Harry wyciągnął różdżkę, ale był zbyt roztrzęsiony, żeby precyzyjnie wycelować, bo napastnik był szybki.
Gadzina dopadła Malfoya. Draco zasłonił się miotłą, która trzasnęła w dziobie jaszczura. Tchórzofret instynktownie walnął pierdaktyla kawałkiem kija w łeb i zaczął uciekać.
         Potwór załopotał skrzydłami, rzucając się w pogoń za Draconem. Nagle jakby wyrżnął w ścianę i z przeraźliwym skrzekiem (bynajmniej nie żabim, ani tym bardziej Józefem) poleciał na kilkadziesiąt stóp w tył.
- Nie no, niezłe jesteśmy – powiedziała Kasandra Swiftsure, spoglądając na swoją różdżkę, na powalonego jaszczura, a potem na Hermionę, która też stała z wyciągniętą różdżką.
- Ja bym nie była pewna, czy ktoś nam nie pomógł – zauważyła Granger. – Chodźmy już, może on jest tylko nieprzytomny.
         I natychmiast się oddalili. W czasie ucieczki przed pterodaktylem zeszli trochę z trasy, ale na szczęście mieli kompas.
Upał w dalszym ciągu im doskwierał. Harry był już cały czerwony na twarzy, dziewczyny tak samo. Malfoy miał trochę lepiej, bo zasłonił twarz swą prowizoryczną kefiją z koszuli… jednak coś za coś, bo wierzchni materiał szaty trochę go podgryzał.
Nagle zerwała się burza piaskowa. Nie, żeby wcześniej była widoczna z pewnej odległości. Po prostu szli, szli i wtem okazało się, że mają piasek nie tylko pod nogami, ale i wszędzie dookoła. Chmury pyłu wdzierały się do oczu, ust i nosa, wpadały do kieszeni, osadzały się we włosach.
- Trzymajmy się blisko! – zawołał Harry. – Inaczej się zgubimy!
        Brnęli więc dalej wśród tumanów, powoli i z wysiłkiem. Strzałka niestrudzenie wskazywała drogę ku miejscu, gdzie przechowywano duszę Cho, ale siły przyjaciół były na wyczerpaniu. Szorstki piach chłostał ich twarze, w nawiewanym pyle iść było coraz trudniej. Harry wiedział, że długo nie wytrzyma…
         W całej tej burzy nie było widać prawie nic, więc nagle Potter z pewnym zaskoczeniem spostrzegł, że tuż po lewej ręce ma jakąś skarpę.
- Chodźmy wzdłuż tego wzniesienia – powiedział. – Przynajmniej z jednej strony mamy osłonę.
         Jednak taka osłona okazała się niewystarczająca. Harry już padał z nóg. Przez myśl mu przeszło, że przyjdzie mu paść wśród tego piachu i za jakiś czas ktoś inny znajdzie jego bielejące kości. Albo i nie znajdzie, bo zasypie wszystko, zawieje… I wtedy zobaczył jaskinię.
Chwycił kij od miotły jeszcze mocniej i resztką sił dowlókł się do wejścia.
W jaskini panował chłód, przyjemny po wielu godzinach pełznięcia przez pustynię. Dno wypełniała warstwa ciepłego piasku. Harry zrzucił bagaż i doprowadził się do porządku, wytrzepując piasek, skąd się tylko dało.
- Ciekawe, czy zostaną nam jeszcze jakieś miotły, zanim dotrzemy do celu – powiedział Draco. Odrzucił resztki swojej, przegryzionej przez jaszczura, i odwiązał z głowy koszulę. Cóż, miał parę kilo piasku mniej do wytrząśnięcia.
         Potter usiadł pod ścianą. Przeciągnął się i sięgnął po kanapki. Nagle coś poważnie go zaniepokoiło.
- Ty – zwrócił się do Malfoya. – Gdzie są dziewczyny?
         Draco odwrócił się do wyjścia jaskini i o mało nie podskoczył.
- Kurde balans! Zgubiliśmy je – jęknął. – Nawet nie wiem, jak dawno temu.
- I co teraz?
- Musimy czekać – Draco pociągnął łyk wody.
- Na co? – zdenerwował się Harry. – Mogą być w niebezpieczeństwie!
- Nie martw się, Potter – uspokoił go Malfoy. – Wszyscy czworo jesteśmy Kluchonami. Wiedzielibyśmy, gdyby coś się im stało.
- Powiadasz? Ale jeżeli jednak…
- Jeżeli idą wzdłuż skarpy, to prędzej czy później tu trafią, a jeżeli nie, to w taką burzę i tak ich nie znajdziemy. Musimy czekać, Harry…

niedziela, 3 lutego 2013

Rozdział 16


     Opuszczali szpital z przygniatającym poczuciem smutku i beznadziejności. Nosami prawie ryli chodnik. Uzdrowiciel stwierdził, że nikt nie zna sposobu na to, aby dusza Cho Chang wróciła do ciała.
- Biedna Cho – powiedział Ron.
- Musi być jakiś sposób – zauważyła Hermiona.
- Niby co chcesz zrobić? – zdziwił się Weasley. – Uzdrowicielką przecież nie jesteś, a nawet oni guzik mogą.
- Zobaczcie – wyjaśniła Granger. – To się z nią stało w czasie bitwy. Czyli to tamte elfy jej to zrobiły. Przecież ona pierwsza ich zobaczyła…
- Niby kiedy mieliby to zrobić? – zdziwił się Harry. – Przecież zaraz się na nich rzuciliśmy!
       Hermiona pokręciła głową.
- Być może wystarczyło jedynie rzucić na nią zaklęcie – zauważyła. – Jestem pewna, że jak trochę poczytam, to się jeszcze czegoś dowiem.

I rzeczywiście, następnego dnia Hermiona przesiedziała całe popołudnie w bibliotece wraz z Lukrecją de Volaille, a potem spotkała się z Harrym i Ronem w pokoju wspólnym.
- Dowiedziałaś się czegoś? – zapytał ją Potter bez przekonania.
          Granger nie patrzyła im prosto w oczy, ale słabo pokiwała głową.
- Być może jest pewna nadzieja – oznajmiła. – Znalazłyśmy z profesor de Volaille księgę opowiadającą o świecie, z którego przybył Dagoth Dreyfus. Okazuje się, że magia u nich różni się od naszej.
- I co to ma za związek z Cho? – zapytał Harry.
- Czarodzieje w tamtym świecie mieli zwyczaj porywać dusze przeciwników, aby później wykorzystywać je do tworzenia magicznych przedmiotów. Co prawda księga ta podaje, że chwytali taką duszę po zabiciu ofiary, a Cho jednak jeszcze żyje. Z drugiej strony, natrafiłam na wzmiankę, że jeden z tamtejszych czarnoksiężników umiał zmienić człowieka w inferiusa jeszcze za życia, więc wszystko jest możliwe.
- Chcesz powiedzieć, że te uszate mendregi zabrały duszę Cho do swojego świata? – Ron wybałuszył oczy z niedowierzaniem. – Jak to możliwe, skoro ich wytłukliśmy!
- No, nie do końca – powiedziała Hermiona. – Parę dni temu Hagrid znalazł w Zakazanym Lesie mały skrawek wypalonej ziemi, wokół którego stało kilka stopionych czerwonych świec. Wygląda na to, że niedobitki napastników otworzyły tam mały portal, przez który uciekły.
- Aha – skonstatował Harry. – I w jaki sposób odzyskamy Cho?
- Musimy udać się tam za nimi i odebrać ten przedmiot, w którym zaklęta jest jej dusza. Potem można będzie przeprowadzić odpowiednią ceremonię, żeby wróciła z powrotem do ciała.
- Jesteś szalona! – zawołał Weasley w pierwszym odruchu. – Z tego, co mówisz, mamy iść nie wiadomo gdzie, żeby przynieść nie wiadomo co i wykorzystać to nie wiadomo jak.
- Pamiętaj, Ron – zwrócił mu uwagę Potter. – Jesteśmy z Hogwartu. Nikogo nie zostawiamy.

           
        Następnego dnia rano Draco Malfoy dostał wiadomość, że jest zwolniony z lekcji i ma przyjść do gabinetu dyrektora. W gabinecie nie było Dumbledore’a, była za to Kasandra Swiftsure. Draco nie bardzo wiedział, jak się do niej odnosić. Widział w niej przeciwniczkę, ale wolał nie przeciwstawiać się jej zbyt obcesowo, bo jeszcze ludzie pomyślą, że cały czas pozostaje „starym” Malfoyem, a ostatnio ciężko pracował na to, aby tego uniknąć.
- Hejka, Swiftsure – zaryzykował. – Czy ciebie też wezwali do tego gabinetu?
         Kasandra tylko wzruszyła ramionami, nie odpowiadając. Znowu, bucefał jeden, jej dokucza, znaczy swój teren. Co to by było, gdyby teraz wszedł Harry?
        Jakoż rzeczywiście, po chwili otworzyły się drzwi, wpuszczając Pottera, Weasleya i Hermionę. Potter lekko się zdziwił, widząc w jednym pomieszczeniu i Swiftsure, i Dracona, ale nic nie powiedział.
- Co jest grane? – zapytał Malfoy.
- Chyba Dumbledore przychylił się do naszej prośby w sprawie Cho – odparła Hermiona. – Wyruszamy na ratunek.
           Dyrektor, wraz z profesor de Volaille, przybył już chwilę później.
- Moi drodzy – zagaił. – Doszły mnie wieści o złym losie Cho Chang. Mało tego, po waszej interwencji zapytałem jeszcze raz uzdrowicieli. Twierdzą, że jest coraz słabsza. Jeżeli jej dusza nie wróci, to wkrótce także i ciało zostanie stracone… Wiem, że próba jej uratowania jest bardzo ryzykowna, ale musimy ją podjąć. Niezależnie od tego, co mówią pewne osoby, dla których Cho Chang równie dobrze mogłaby już być martwa... ale to jest podejście godne sług Czarnego Pana. Wracając do tematu - kierownictwo nad akcją obejmie profesor de Volaille.
           Lukrecja spojrzała na zgromadzonych uczniów.
- Będzie was czworo – zapowiedziała. – Po jednym z każdego domu, a wszyscy z Klimpfjallu. Potter – Hufflepuff, Malfoy – Ravenclaw, Swiftsure – Gryffindor…
- Ale przecież ja nie jestem ze Slytherinu! – zaprotestowała Hermiona.
           Opiekunka Szóstego Domu nieco się zmieszała.
- No dobra, nieważne… – powiedziała po zastanowieniu. – W każdym razie czworo, a element ślizgoński jakoś tam reprezentuje pan Malfoy.
- A dlaczego nie ja? – zapytał Ron. – Chce pani, żebym ich tam puścił samych?
        Lukrecja de Volaille popatrzyła na niego na niego uważnie.
- Pan ma obowiązki na miejscu, panie Weasley. Kiedy oboje prefekci wyruszą na wyprawę, ktoś musi ich zastępować, a pan akurat się do tego nadaje.
       Ron niechętnie przyznał nauczycielce rację, zwłaszcza, że obiecała mu zwolnienie z wszystkich lekcji na rzecz patrolowania na miotle myśliwskiej.
Harry’emu zaś Lukrecja wręczyła kompas w cedrowej obudowie. Jego strzałka była wysadzana drobnymi czerwonymi kryształkami.
- Będzie wam pomocą w podróży – zapowiedziała. – W szpitalu zaczerpnęłam parę kropel krwi Cho do kryształów, które kazałam osadzić w igle. Dzięki temu będzie on wam wskazywał nie tyle północ, co kierunek, w którym znajduje się dusza Cho.
- A skąd będziemy wiedzieć, że to jej dusza? – zapytała Kasandra. – I jak ją zabierzemy z powrotem?
- Najprawdopodobniej dusza Cho jest przechowywana albo w specjalnym krysztale, albo w magicznym przedmiocie – wyjaśniła de Volaille. – Może to być równie dobrze pierścień albo naszyjnik, jak na przykład miecz. Jeśli już do niego dotrzecie, będziecie wiedzieć.
- Czyli nadal macie iść nie wiadomo gdzie i przynieść nie wiadomo co – parsknął Ron.

      Drużyna została zwolniona z lekcji, aby się przygotować. Sprawa zaopatrzenia była jedną z zasadniczych. Z jednej strony, nie wiadomo, na jakie warunki trafią na miejscu, a z drugiej, nie mogą dźwigać zbyt wiele rzeczy.
- Gdyby tak mieć miotłę towarową – rzekł Harry. – Ty sobie idziesz, albo nawet lecisz na zwykłej miotle, a ona leci za tobą z całym bagażem.
- Czytałem gdzieś o kufrze, który sam chodził za właścicielem i jeszcze go bronił – powiedział Malfoy. – Tylko skąd taki wziąć?
- Chyba za dużo czytasz – odparł Ron.
- Cóż, dla mnie jest zaskoczeniem, że Draco w ogóle czyta – rzekła Hermiona.
            Sam Draco był tym zdziwiony w nie mniejszym stopniu. W ostatnich dniach, kiedy nie miał co robić, zaraz szedł do biblioteki.
- W każdym razie jakieś miotły powinniśmy wziąć – zauważyła Kasandra.
- Tylko nie ruszajcie mojej myśliwskiej! – sprzeciwił się Weasley.
        Z tym nie było problemu. Hagrid przyniósł parę z zapasowych mioteł z magazynu, Swiftsure zaopatrzyła się we własną. Wszyscy uczestnicy wyprawy przygotowali różdżki, a pani Pomfrey wydała im na rozkaz Dumbledore’a eliksiry lecznicze na nagły wypadek. Zabrali też żywność i wodę. Zamiast hogwarckich mundurków założyli normalne szaty w niewyróżniających się kolorach. Wiele więcej nie mogli zabrać, bo szybkość była rzeczą kluczową.

       Wreszcie nastał wieczór. Ekipa, wyposażona na wyprawę, zebrała się przed wejściem do gabinetu dyrektora. Był z nimi także Ron.
- Trzymajcie się – uścisnął Hermionę i Harry’ego. – A ty, Malfoy, nie próbuj żadnych sztuczek!
         I poszedł na nogach swych w siną dal, podczas gdy Potter i reszta weszli do gabinetu. Tam czekali już Dumbledore, Lukrecja de Volaille i Alastor Moody. Otwarcie portalu do innego świata nie było prostą sprawą, więc cała siódemka – nauczyciele i uczniowie – wzięła się do tkania zaklęć.
      Po godzinie Harry był już zmęczony i dość otępiały monotonią rytuału. Rzucał zaklęcia zgodnie ze wskazaniami profesor de Volaille, jak automat, i myślał, że ten kołowrót nigdy się nie skończy.
Wtem pośrodku pomieszczenia powietrze zaczęło falować, jakby rozgrzane nad ogniskiem. Falowało coraz bardziej i bardziej. W pewnym momencie Harry odniósł wrażenie, że na twarzy Moody’ego, stojącego po przeciwnej stronie, zaczyna migać brunatne niebo i piaszczyste pustkowie. Obraz ten stawał się coraz bardziej widoczny, w pewnym momencie Potter miał pewność, że purpurowe chmury się przesuwają.
- To już – powiedziała Lukrecja de Volaille. – Idźcie, i niech duch Szóstego Domu będzie z wami.
        Harry pierwszy zbliżył się do portalu, za nim Hermiona, Kasandra i Draco. Im bliżej, tym wyraźniej słyszał cichy szum, a może buczenie, dobiegające ze styku dwóch światów. Wszedł w taflę falującego powietrza… Po czym porwał go wir tak potężny, że Potter stracił przytomność.