Harry
ocknął się na ziemi. Było zimno, szczękał zębami. Podniósł się, poprawił
okulary, a potem się rozejrzał.
Była
noc. Z pewnym zaskoczeniem Potter dostrzegł na niebie dwa księżyce – jeden
biały, a drugi różowy. Świeciły na tyle jasno, że w promieniu kilkunastu metrów
widoczność była całkiem dobra.
Hermiona
też już doszła do siebie i właśnie pomagała wstać Kasandrze. Harry zatem
podszedł do Dracona i sprawdził, czy wszystko z nim w porządku.
- Gdzie my w ogóle jesteśmy? –
Malfoy rozejrzał się zdezorientowany.
Znajdowali
się w piaszczystym wąwozie, który wyglądał jak wyschnięte koryto rzeki. Piasek,
na którym stali, tworzył zbitą i popękaną powierzchnię, podobną do zeschniętego
błota. Gdzieniegdzie wystawały uschnięte kikuty drzew. W okolicy pełno było
różnych nieprzyjemnie wyglądających fiflaków, suswołów i fafłochów.
- Nieważne, gdzie byśmy byli,
musimy znaleźć Cho… To znaczy duszę Cho – stwierdził Harry i spojrzał na
kompas. – Ruszamy na północny zachód.
Powlekli
się wyschniętym wąwozem. Dokuczał im chłód, a chmury pyłu, jaki wzbijali,
sięgały im do kolan.
Potter
prowadził, wszyscy w naturalny sposób powierzyli mu przywództwo. Nie dlatego,
że był Wybrańcem, Złotym Chłopcem czy jak mu tam. Nawet nie dlatego, że dostał
od Lukrecji zaklęty kompas. Jakoś tak po prostu wyszło, że wszyscy poszli za
nim.
Kasandra
Swiftsure nie czuła się zbyt pewnie. Oto była na obcej ziemi, mało tego – w
innym świecie, na kompletnym pustkowiu – w towarzystwie Harry’ego! Nie mogła
jednak myśleć o tym, by się do niego zbliżyć. W końcu był z nimi także Malfoy,
który wyraźnie nie darzył jej sympatią, za to Pottera – wręcz przeciwnie.
Kasandra postanowiła trzymać się bliżej Hermiony, szły obok siebie i rozmawiały
półgłosem. Granger odnosiła się do niej serdecznie i miała dla niej wiele życzliwości.
Draco Malfoy
trzymał straż tylną. Co za ironia, jeszcze niedawno temu traktowaliby go
właśnie jak kogoś, przed kim trzeba się bronić… Nie chciał się trzymać blisko
Pottera, byłby z pewnością zakłopotany, czując na sobie wzrok Kasandry.
Widział, jak Swiftsure patrzy na Harry’ego, i coś mu mówiło, że ta dziewczyna
jeszcze nie zrezygnowała. Wobec tego Draco sam, z własnej woli, przesunął się na
tył pochodu, obserwując, czy ktoś ich nie śledzi.
- W tym piachu zostawiamy ślady,
że ślepy by znalazł – powiedział w pewnej chwili z niezadowoleniem.
- W takim razie trzeba będzie
polecieć – Hermiona wzruszyła ramionami
i zaczęła przygotowywać miotłę, przewieszoną dotąd przez plecy. W jej ślad poszli
pozostali.
- Kasandro, ty leć przodem –
powiedział Harry. – Jesteś najlepszą miotlarką z nas.
Swiftsure
uśmiechnęła się nieśmiało na tę pochwałę. Dosiadła swojej quidditchówki i
wzbiła się w powietrze na jakieś trzynaście stóp.
- Droga wolna! – zawołała. Reszta
ekspedycji wystartowała za chwilę.
Lecieli
pod nocnym niebem, łopocząc szatami. Lodowaty wiatr owiewał ich twarze.
- Ale zimno – powiedziała
Hermiona.
- Nie bój nic, Granger – skrzywił
się Draco. – Wzejdzie słońce, to jeszcze zatęsknisz za chłodem. Stawiam na co
najmniej trzydzieści w cieniu.
- To się najwyżej rozbiorę –
odrzekła Hermiona. – Chyba cię to nie zgorszy, co, Malfoyu?
- Granger, ty jesteś bardzo
zdolna, ale głupia – rzekł tchórzofret. – Jak myślisz, niby dlaczego różni
Beduini chodzą w długich kiecach? To tylko biały człowiek na pustyni się
rozbiera, a potem co? Odwodnienie i poparzenia słoneczne! Harry na pewno
przyzna mi rację… Ach, kurde, dlaczego nie wziąłem żadnej czapki?
Zeszli
w dół i lecieli nisko nad ziemią, aby uniknąć podmuchów wiatru. Mijali
uschnięte drzewa, kości nieokreślonych zwierząt i zębate formy skalne.
W
pewnym momencie stanęła przed nimi rzeka gorejącej lawy. Nie widzieli jej, gdy
nadlatywali, bo strome zbocza ukrywały przed ich oczami blask magmy – lecz
teraz się wyłoniła, czerwona i tak bardzo rozżarzona, że prawie było słychać
szum rozgrzanego powietrza.
- W górę! – krzyknęła Kasandra. –
Bo się usmażymy!
Wzleciała
na dwadzieścia stóp, aby bezpiecznie sforsować rzekę lawy. Harry i pozostali
uczynili tak samo. Śmignęli przez rozpadlinę błyskawicznie. Jednak w ostatniej
chwili, gdy już prawie byli na drugim brzegu, Kasandra poczuła, że traci
panowanie… Runęła z krzykiem w dół, prosto ku gorącej magmie. Owionęło ją
gorące powietrze, zapowiedź niewyobrażalnego ognia…
I
nagle ktoś złapał ją za rękę. Był to Draco.
- Szybciej, Swiftsure! Czuję, że
też zaraz padnę!
Harry
i Hermiona, którzy byli już po drugiej stronie, wyciągnęli różdżki i razem
użyli zaklęć, aby przyciągnąć Kasandrę i Malfoya bezpiecznie do brzegu. Swiftsure
była czerwona na twarzy i dłoniach, cała mokra od potu, ale przeżyła. Dłońmi
kurczowo ściskała bezużyteczną miotłę, która zaczęła się dymić. Draco odebrał
od niej miotłę i wcisnął w piach, aby zagasić tlące się witki.
- Już myślałam, że… - powiedziała
Kasandra i zaczęła drżeć. Harry objął ją ramieniem.
- Nikt nie mówił, że będzie łatwo
– mruknął Malfoy, jakby dla uspokojenia i siebie, i pozostałych. – Następnym
razem poszukamy mostu.
Dlaczego
to właśnie on ją uratował? Prosta sprawa, bo był najbliżej. Zupełnie, ale to
zupełnie nie miało to żadnego związku z Harrym. Żadnego. Tak Draco Malfoy
uspokajał swoje myśli.
Kasandra
już powoli doszła do siebie, chociaż serce ciągle jeszcze mocno jej biło. Była
też skwaszona utratą ulubionej miotły, ale cóż zrobić… To i tak jeden z
mniejszych problemów.
Hermiona
obejrzała swoją. Pustynny pył osadził się między witkami, tworząc zbite bryły.
Próbowała otrzepać miotłę o kamień narzutowy, ale bez większego powodzenia.
- Nie polecimy dalej –
powiedziała. – Trzeba będzie pieszo.
- No masz – mruknął Draco. – Miał
być mercedes, a wyszło per pedes.
Ruszyli
dalej, tym razem używając mioteł jako lasek, gdy brnęli przez grząski piach. Zdążali
powoli, lecz z determinacją w kierunku, który wskazywała strzałka kompasu…
W
pewnej chwili wstało słońce, oblewając wszystko wokół delikatnym różem.
- Ale różowo – zauważyła
Kasandra.
- Pansy by się ucieszyła – rzekł
Malfoy sarkastycznie.
Jednak
drużyna nie miała za bardzo nastroju do żartów, gdyż razem ze słońcem pojawił
się upał. Słońce prażyło bezlitośnie, jego promienie odbijały się od piasku.
Pot lał się strumieniami z całej czwórki wędrowców. Kasandra rozpuściła
kędzierzawe czarne włosy, aby osłaniały jej kark. Draco nie miał takiej
możliwości, a przy jego jasnej karnacji słońce bardzo dawało się we znaki, więc
ściągnął koszulę i założył sobie na głowę na wzór arabskiej kefii.
- Dobrze, że wzięliśmy wodę –
stwierdził Harry.
- Tylko pamiętajcie, że musi
starczyć na dłużej – rzekła Kasandra. – Czasem ludzie szaleją od upału i od
razu wypijają cały zapas…
Wokół
nich rozciągała się pofałdowana połać piasku, z wybrzuszeniami wydm. Gdzieś
daleko z przodu majaczył wielki szczyt dyszący rdzawoczarnym dymem.
- To pewnie jest ta Czerwona Góra
– powiedziała Hermiona z przejęciem. – Główna siedziba rodu Dagoth. Czyżbyśmy
właśnie tam szli?
- Nie chcę was niepokoić, ale
strzałka wskazuje właśnie w tym kierunku – oznajmił Harry.
- Jak się tam dostaniemy? Na
pewno to miejsce nie będzie opustoszałe – Kasandra miała wątpliwości.
- Cóż, nie darmo mamy w składzie
byłego Ślizgona – Hermiona spojrzała na Malfoya postironicznie. – Na pewno
zaprowadzi nas tam podstępem…
Nagle
w górze rozległ się donośny skrzek. Przestraszeni podnieśli głowy: na niebie
kołował wielki skrzydlaty jaszczur.
- Na Merlina! – zawołał Draco. –
Pterodaktyl, czy ki diabeł?
Stwór
krzyknął jeszcze kilka razy, a potem spadł na nich. Hogwartczycy rozpierzchli
się. Harry wyciągnął różdżkę, ale był zbyt roztrzęsiony, żeby precyzyjnie
wycelować, bo napastnik był szybki.
Gadzina dopadła
Malfoya. Draco zasłonił się miotłą, która trzasnęła w dziobie jaszczura.
Tchórzofret instynktownie walnął pierdaktyla kawałkiem kija w łeb i zaczął
uciekać.
Potwór
załopotał skrzydłami, rzucając się w pogoń za Draconem. Nagle jakby wyrżnął w
ścianę i z przeraźliwym skrzekiem (bynajmniej nie żabim, ani tym bardziej
Józefem) poleciał na kilkadziesiąt stóp w tył.
- Nie no, niezłe jesteśmy –
powiedziała Kasandra Swiftsure, spoglądając na swoją różdżkę, na powalonego
jaszczura, a potem na Hermionę, która też stała z wyciągniętą różdżką.
- Ja bym nie była pewna, czy ktoś
nam nie pomógł – zauważyła Granger. – Chodźmy już, może on jest tylko
nieprzytomny.
I
natychmiast się oddalili. W czasie ucieczki przed pterodaktylem zeszli trochę z
trasy, ale na szczęście mieli kompas.
Upał w dalszym
ciągu im doskwierał. Harry był już cały czerwony na twarzy, dziewczyny tak
samo. Malfoy miał trochę lepiej, bo zasłonił twarz swą prowizoryczną kefiją z
koszuli… jednak coś za coś, bo wierzchni materiał szaty trochę go podgryzał.
Nagle zerwała
się burza piaskowa. Nie, żeby wcześniej była widoczna z pewnej odległości. Po
prostu szli, szli i wtem okazało się, że mają piasek nie tylko pod nogami, ale
i wszędzie dookoła. Chmury pyłu wdzierały się do oczu, ust i nosa, wpadały do
kieszeni, osadzały się we włosach.
- Trzymajmy się blisko! – zawołał
Harry. – Inaczej się zgubimy!
Brnęli
więc dalej wśród tumanów, powoli i z wysiłkiem. Strzałka niestrudzenie
wskazywała drogę ku miejscu, gdzie przechowywano duszę Cho, ale siły przyjaciół
były na wyczerpaniu. Szorstki piach chłostał ich twarze, w nawiewanym pyle iść
było coraz trudniej. Harry wiedział, że długo nie wytrzyma…
W
całej tej burzy nie było widać prawie nic, więc nagle Potter z pewnym
zaskoczeniem spostrzegł, że tuż po lewej ręce ma jakąś skarpę.
- Chodźmy wzdłuż tego wzniesienia
– powiedział. – Przynajmniej z jednej strony mamy osłonę.
Jednak
taka osłona okazała się niewystarczająca. Harry już padał z nóg. Przez myśl mu
przeszło, że przyjdzie mu paść wśród tego piachu i za jakiś czas ktoś inny
znajdzie jego bielejące kości. Albo i nie znajdzie, bo zasypie wszystko,
zawieje… I wtedy zobaczył jaskinię.
Chwycił kij od
miotły jeszcze mocniej i resztką sił dowlókł się do wejścia.
W jaskini
panował chłód, przyjemny po wielu godzinach pełznięcia przez pustynię. Dno
wypełniała warstwa ciepłego piasku. Harry zrzucił bagaż i doprowadził się do
porządku, wytrzepując piasek, skąd się tylko dało.
- Ciekawe, czy zostaną nam
jeszcze jakieś miotły, zanim dotrzemy do celu – powiedział Draco. Odrzucił
resztki swojej, przegryzionej przez jaszczura, i odwiązał z głowy koszulę. Cóż,
miał parę kilo piasku mniej do wytrząśnięcia.
Potter
usiadł pod ścianą. Przeciągnął się i sięgnął po kanapki. Nagle coś poważnie go
zaniepokoiło.
- Ty – zwrócił się do Malfoya. –
Gdzie są dziewczyny?
Draco
odwrócił się do wyjścia jaskini i o mało nie podskoczył.
- Kurde balans! Zgubiliśmy je –
jęknął. – Nawet nie wiem, jak dawno temu.
- I co teraz?
- Musimy czekać – Draco pociągnął
łyk wody.
- Na co? – zdenerwował się Harry.
– Mogą być w niebezpieczeństwie!
- Nie martw się, Potter –
uspokoił go Malfoy. – Wszyscy czworo jesteśmy Kluchonami. Wiedzielibyśmy, gdyby
coś się im stało.
- Powiadasz? Ale jeżeli jednak…
- Jeżeli idą wzdłuż skarpy, to
prędzej czy później tu trafią, a jeżeli nie, to w taką burzę i tak ich nie
znajdziemy. Musimy czekać, Harry…