Draco
obudził się z szumem w głowie, świstem w uszach i poważnie obolałym tyłasem.
Czuł pod sobą ciepło czyjegoś ciała i ruch unoszącej się klatki piersiowej.
Poruszył ręką, a jego żywy materac niewyraźnie mruknął i wypuścił go z objęć.
Tchórzofret
otworzył przekrwione, bycze oczy i cokolwiek przymulony rozejrzał się wokoło.
To na pewno nie było jego dormitorium. No tak, faktycznie, pokój wspólny
Kluchonów. Właściwie ranek jak co dzień, tylko na kim on, do jasnej anielki,
spoczywa?!
Uniósł
się na łokciach i spojrzał w dół. Jasssne łany, to przecież Potter.
Nieważne,
jak bardzo Malfoy był zaćmiony po całonocnej imprezie – błyskawicznie dodał dwa
do dwóch. Wynik tego działania zupełnie mu się nie spodobał. Draco zerwał się
na równe nogi i natychmiast po oczyszczającym rzygu zaczął przeglądać
pobojowisko w poszukiwaniu bokserek. Kiedy je w końcu znalazł, kilka minut
zajęły mu próby wciśnięcia się w nie. Dopiero potem dotarła do niego straszna świadomość,
że to nie jego bokserki. W zasadzie to w ogóle nie były bokserki, tylko reformy
damskie.
Z irytacją założył je Potterowi
na głowę. Potem poszedł za bar i zobaczył, co jeszcze pozostało po wczorajszej
uczcie. Znalazł bitą śmietanę w szpreju oraz słoik dżemu. Z wrednym uśmiechem
podszedł do Harry’ego i całego natarł dżemem. Ponieważ był to dżem brzoskwiniowy,
określenie „Złoty Chłopiec” nigdy przedtem nie było bardziej adekwatne. Śmietanę
natomiast wprykował mu do oczodołów i na rzepki.
- See
what happens, Harry ? – powiedział
z sarkazmem. – This is what happens when
you find a stranger in the Alps!
Zarzucił
pierwszą lepszą kapotę, jaka na niego mniej więcej pasowała, zgarnął pod pachę
w miarę pełną butelkę burbona i poszedł na chwiejnych nogach do swego
dormitorium.
Harry
obudził się godzinę później. Przetarł oczy, obecność w nich bitej śmietany
jakoś mu umknęła. Pobojowisko w pokoju wspólnym nadal trwało. Znistek i
Żabulec, skrzaty odpowiedzialne za utrzymanie porządku, nie chciały się
narzucać i zabierały się do roboty dopiero wtedy, gdy wszyscy Kluchoni opuścili
już pomieszczenie.
Potter
szybko założył koszulę i dopiero kiedy ją zapiął, zorientował się, że jest cały
udżemiony. Wzruszył ramionami. Cóż, różne są oblicza kultywowania więzi
społecznych. Poszedł do łazienki pomieszczonej przy pokoju wspólnym. Jak na
miejsce, w którym odbywały się takie orgie, wręcz lśniła czystością. Harry
szybko doprowadził się do porządku, chociaż musiał pożyczyć koszulę innego
ucznia. Potem przerzucił sobie przez ramię nieprzytomnego Rona i udali się do
dormitorium. Do lekcji nie pozostało wiele czasu.
Po
trzech lekcjach Harry, Ron i Hermiona zostali wezwani w pilnej sprawie do
gabinetu Dumbledore’a. Sprawa dotyczyła Zakonu Feliksa. Ten mugolski gang nadal
sprawiał kłopoty, psując Hogwartowi opinię, a „trójka Pottera” otrzymała
zadanie zrobienia z nim porządku. Co prawda nie do końca było wiadomo, dlaczego
mugolskimi chuliganami nie mogliby się zająć mugole, ale przyjaciele udali się
za chatę Hagrida, aby ich nikt nie zauważył, a potem świstoklikiem przenieśli
się do mugolskiego Londynu.
Pozerzy
urządzili akurat rozróbę w jakimś McDonaldzie. Twierdzili, że walczą ze
śmieciożercami. Harry z Weasleyem i Hermioną wkroczyli energicznie do baru,
zastając Zakon Feliksa w pełnym składzie: sześciu chłopaków i trzy dziewczyny.
Ubrani byli w stroje imitujące mundurki Hogwartu oraz czerwono-żółte szaliki.
Mieli przy sobie miotły oraz różdżki, które bardziej niż do czarów nadawały się
do gry w baseball. Lider nosił okrągłe okulary bez szkieł, na czole miał
wycięty żyletką piorun. Inny chuligan był ufarbowany na rudo, a na jego
ramieniu spoczywała sowa z papier-mâché.
- Czego, k#%@$, chcecie?
– wydarł się fałszywy okularnik.
Kiedy
Harry wyjął swoją różdżkę, dziewczyny zemdlały, a chłopaki zaczęli kląć.
Uciszył ich jednak Ron, puszczając taką wiązankę, że pobledli.
Dalej
wystarczyło trochę perswazji słownej, nawet nie trzeba było używać zaklęć, aby
Zakon Feliksa uciekł jak niepyszny, porzucając swe narzędzia. Harry i
towarzysze weszli więc do ciemnego zaułka i wrócili świstoklikiem do Hogwartu.
Jak
powszechnie wiadomo, chociaż niektórzy zapominają, do zamku nie można się
teleportować. Ostatnio jednak odkryto dziurę w tym zabezpieczeniu. Okazało się,
że bariera przeciw teleportacji nie obejmuje jednego z kątów we wschodnim
skrzydle. Prawdopodobnie jej założenie w tym miejscu było niemożliwe ze
względów technicznych, z uwagi na krzywo postawione ściany. Dyrektor dla
pewności kazał zastawić szafą, ale nikomu nie przyszło do głowy, że można po
prostu wejść do szafy. Aż do teraz.
Harry
nagle znalazł się w szafie, wśród woniejących naftaliną szat, z nosem w plecach
Hermiony, a z łokciem Weasleya w swoim oku. Przez chwilę wyobraził sobie, jak
to by było, gdyby trafił do tej szafy z Kasandrą… Jednak trzeba już było iść
się odmeldować Trzmielowi.
Dumbledore był
zadowolony. Na razie problemy z mugolami miał z głowy, tym bardziej, że
nauczyciel literatury mugolskiej, którego Knot chciał wcisnąć do Hogwartu, został
zatrzymany przez policję pod zarzutem zabicia żony i sąsiadów oraz utrudniania
śledztwa policji przez wrzucenie dmuchanej lali do wykopu na budowie. Harry i
reszta poszli zatem śpiesznie na lekcję transmutacji.
Po kilku
minutach zajęć Minerwa McGonnagall sięgnęła po coś do szuflady i z dużym
zaskoczeniem dostrzegła tam coś, co wyglądało jak kostka mydła.
- Słuchajcie, moi drodzy, kto był
tak mądry? – zapytała surowo, pokazując uczniom swe znalezisko. Kostka była
wielkości dłoni, kolor miała szaroróżowy, zmieniający się w zależności od
światła. Nikt się jednak nie przyznał.
- Cóż, nikt się nie przyznaje? –
McGonnagall zamyśliła się. – Panno Swiftsure, panna pozwoli.
Kasandra
wstała niepewnie, zaniepokojona, nie domyślając się, co nauczycielka może mieć
na myśli.
- Proszę pójść do Mistrza
Eliksirów – nakazała Minerwa, wpatrując się jednym okiem w Kasandrę, a drugim w
mydło. – Niech ustali, co to właściwie jest.
- Ja mogę iść! – zgłosił się Ron.
- Spokojnie, panie Weasley –
odrzekła McGonnagall. – Panna Swiftsure należy akurat do tych ludzi, którym
chwila nieobecności na lekcji nie przyniesie szkody.
Severus
Snape siedział w swojej komnacie, sfrustrowany. Sytuacja w Hogwarcie była dzika
i paradoksalna, a jego nikt nie raczył nawet poinformować, o co chodzi.
Próbował przesłuchiwać Pottera i jego kumpli, a oni nic. Udają głupka, na pewno
coś jest na rzeczy. W dodatku kiedy rankiem zakradł się do kuchni w poszukiwaniu jakiegoś żeru, Pani Norris ugryzła go w tyłek.
Nagle
ktoś zapukał do drzwi.
- Wejść – polecił Mistrz
Eliksirów. Do pomieszczenia weszła Swiftsure. Była niezła z eliksirów, ale
budziła jego ostrożność.
- W jakiej sprawie zaszczyca mnie
panna Kasandra Swiftsure? – smarkastycznie zapytał Snape, obrzucając niepewnym
spojrzeniem szaroróżową kostkę w jej dłoni. – Z tego, co wiem, nie masz w tej
chwili żadnego szlabanu. Nauka całkiem dobrze ci idzie… Naturalnie, jak na
gryfonkę.
Kasandra
czuła ciężar w brzuchu, onieśmielona spojrzeniem Severusa. W końcu odważyła się
odezwać.
- Profesor McGonnagall kazała mi
to przynieść, aby pan ustalił, co to jest – wręczyła mu to coś.
Wyglądało jak
mydło, ale nie do końca. Snape skrzywił się. Brak wytłoczonych napisów
wskazywał, że to nie jest mydło mugolskie. Mało, że kostka wydawała się
zmieniać kolor w zależności od kąta patrzenia, to jeszcze miała specyficzny
zapach. Trochę piżmo, trochę jakby piwo… Nie miał pojęcia, co to jest.
- Poczekaj tu, sprawdzę w moich
księgach – zapowiedział, kierując się do regału z literaturą przedmiotu. Też
coś. Jakby mało było tego całego bajzlu, to jeszcze dają mu zagadki do
rozwiązania. Wcale by się nie zdziwił, gdyby to był jakiś kamuflaż…
W
końcu, po jakimś czasie, znalazł to, czego szukał.
- To jest mydło słodowe –
oznajmił.
- Dlaczego słodowe? – zdziwiła
się Kasandra.
- Bo ktoś zrobił je sam – mruknął
Snape. – Można je znaleźć w szafkach, szufladach, beczkach i innych
pojemnikach, do których nikt dawno nie zaglądał. Nie wiadomo, skąd się tam
biorą, są różne teorie… Co jeszcze profesor McGonnagall chciałaby wiedzieć?
- Do czego ono służy? – zapytała
Swiftsure przytomnie. – Po zapachu nie wygląda jak coś do mycia.
- Tego do końca nie wiadomo –
Severus rozkojarzony wodził wzrokiem po linijkach księgi. – Tu piszą, że
dawniej było poszukiwane przez wędrowców, którzy wyruszali w daleką podróż, bo
dało się z niego robić niskoprocentowy napój alkoholowy. Gotujesz trochę wody,
wrzucasz kawałek – i masz coś w rodzaju piwa. Poza tym bardzo pomaga na cerę,
chociaż tobie, Swiftsure, raczej nie trzeba pomagać.
Kiedy
Kasandra wracała korytarzem na zajęcia z transmutacji, cały czas się
zastanawiała, czy Snape chciał ją skomplementować, czy obrazić…