Minął
tydzień. Tego dnia Harry wyjątkowo nie mógł się skupić na lekcjach. Siedzący
obok Draco doprowadzał go do szaleństwa. Mimo że Potter starał się za często
nie spoglądać na Malfoya i patrzył przed siebie, w stronę nauczycieli, wyobraźnia
cały czas podsuwała mu cudowne ciało swojego Smoczusia, smak jego pocałunków,
swoje dłonie na jego biodrach, namiętne jęki i dyszenie, jakie wydawał Draco,
kiedy…
Sam Malfoy nie
ułatwiał sprawy. Co kilka minut łapał Harry’ego pod ławką za kolano, a kiedy
nauczyciele się odwracali, błyskawicznie wykorzystywał sytuację, aby go cmoknąć
w policzek.
Po
trzeciej lekcji, kiedy wyszli na przerwę, Draco złapał Harry’ego za ręce i
odprowadził kawałek.
- Kochanie, tak bardzo cię pragnę
– powiedział, zalotnie trzepocząc rzęsami. – Chodźmy do łazienki!
- Do łazienki, Malfoyu? Poważnie?
– Potter spojrzał na niego z przyganą. – Jeszcze rozumiem, że mielibyśmy w
naszej, to znaczy w mojej. Ale w zwykłym kiblu? Trzymajmy jakiś poziom.
Draco
posmutniał.
- Pewnie mnie już nie kochasz –
powiedział.
- Draco, skarbie, czy ty na pewno
jesteś trzeźwy? – zaniepokoił się Harry.
- Nie, Harry – zaprzeczył Malfoy.
– Jestem upojony namiętnością. Błagam…
- Smoczusiu – tłumaczył Potter. –
Co za dużo, to niezdrowo. Im dłużej wytrzymasz, tym fajniej będzie wieczorem.
- A może ja już ci się nie
podobam? – zapytał Draco ze smutkiem. – Chcesz, żebym się od ciebie
wyprowadził?
- Jeszcze się nawet dobrze nie
wprowadziłeś – odpowiedział Harry. – Nie przesadzaj.
Natenczas
Malfoy zrobił starannie przećwiczoną minę zbitego psiaka, która sprawiała, że
serce Harry’ego natychmiastowo topniało.
- No proooszę, no proooszę, no
prooooszę, no proooooszę, no prooooooszę… - powtarzał, kierując dłoń Złotego Chłopca
w taki sposób, aby mógł się przekonać namacalnie, że sytuacja jest bardzo
poważna.
- Musisz poczekać do wieczora –
stwierdził Potter bezlitośnie, wyrywając rękę delikatnie, acz stanowczo. – Mogę
ci wymasować plecy, ale to dopiero na następnej przerwie.
I
odszedł, nie dając Draconowi szansy na odpowiedź.
Uwielbiał
swojego chłopaka, a kochać się z nim wręcz ubóstwiał, jednak niepokoił go fakt,
że Draco był ostatnio tak strasznie niewyżyty, jakby opętał go demon współżycia.
Harry w ciągu ostatnich dni, a właściwie nocy, ofiarował mu tyle miłości, że
Malfoy właściwie nie powinien być w stanie siedzieć, a jednak cały czas chciał
jeszcze. Z jednej strony było to słodkie, a z drugiej – Harry’emu groziła
śmierć z wyczerpania. Chwilami czuł się, jakby pracował w tartaku.
Zastanawiał
się nad swoimi uczuciami do Malfoya. Oczywiście cieszyło go, że Draco z wroga
stał się przyjacielem, a nawet kimś więcej niż przyjacielem. Fakt, że Smoczuś
za nim szalał, również Potterowi bardzo pochlebiał. Poza tym uważał byłego
Ślizgona za przystojnego chłopaka, lubił być przez niego adorowany i tak samo
lubił jemu sprawiać przyjemność. Ale czy go kochał? Nie potrafił powiedzieć.
Wiedział jedno. Chciał mieć Dracona przy sobie tak długo, jak tylko się da…
Harry
z rozmarzeniem pomyślał, że na wakacje mógłby zabrać Smoczusia do Dursleyów.
Wtedy zobaczymy, kto zamieszka w komórce pod schodami…
Lucjusz
Malfoy siedział zasępiony w jadalni swojego dworu. Sprawy od jakiegoś czasu
zjeżdżały po równi pochyłej i brały w łeb. Czarny Pan nie był zadowolony, a kto
oczywiście poniesie wszystkie konsekwencje? Jasne, że Lucjusz.
I
jeszcze do tego Draco… Stracili chłopaka już bezpowrotnie. Tyle czasu i wysiłku
wpompowali w to, żeby młody Malfoy stał się wiernym sługą Czarnego Pana, a on
tymczasem… Aż strach mówić! Oboje z Narcyzą strasznie boleli nad tym, co się
stało z ich synem, chociaż z zupełnie odmiennych powodów. Cyzia rozpaczała, że
Draco związał się z chłopakiem, natomiast Lucjusz – że zdradził ideały
śmierciożerstwa.
- Hej, Lucek! – rozległ się nagle
obleśny głos. – Zostało ci jeszcze coś z tej siedemdziesięcioletniej whisky?
Malfoy
obejrzał się z odrazą. Osobnik, który wszedł do jadalni, miał długie, kręcone
włosy w kolorze ciemnego blondu, wysokie czoło, bujną brodę oraz czerwoną
flanelową szatę w kratkę, chyba niezbyt czystą. Nie czekając na odpowiedź
Lucjusza, Synchroniusz Walruss sam otworzył sobie barek i nalał whisky do
szklanki.
Z
obrzydzeniem skrzywił się Lucjusz. Właściwie to chciało mu się zwracać. I to ma
być ten nowy ulubieniec Czarnego Pana? Było zupełnie niepojęte, na mocy jakiej
logiki lord Voldemort, zamiast opierać się na starym, sprawdzonym sojuszniku,
jakim był arystokrata Malfoy, swoim najważniejszym człowiekiem uczynił
jakiegoś… nie, nawet nie parweniusza, po prostu robola!
Walruss od
paru tygodni siedział w gościach u Lucjusza i Narcyzy, bezwstydnie ich objadał,
nie zamykał drzwi do toalety i uważał się za bardzo zabawnego. Na każdym kroku
podkreślał swoje proletariackie pochodzenie, z ewidentną intencją wkurzania
Lucjusza, a poza tym kazał wszystkim mówić do siebie „wujku Synchroniuszu”.
Bellatrix Lestrange była nim oczarowana, śmiała się z jego nędznych sucharów. W
wolnych chwilach Walruss przeraźliwie grał na flecie, który zresztą był
czarodziejski, chociaż nie w sensie mozartowskim. Muzyka nie wywoływała żadnych
magicznych skutków, za to sam instrument służył równocześnie jako różdżka.
Co gorsza, za
sprawą Walrussa po Malfoy Manor ciągle kręcili się jacyś gówniarze. Lucjusza
pusty śmiech brał na myśl, że to niby ma być nowa elita Voldemorta, podczas gdy
jego samego Czarny Pan najwyraźniej zamierzał zdegradować do roli dojarza
Nagini. I to w dodatku pomocniczego, który wykonywałby tę niewdzięczną i
ryzykowną robotę wtedy, kiedy akurat w pobliżu nie kręcił się Peter Pettigrew. Jego
z kolei Walruss, z nie całkiem jasnych przyczyn, przezywał Longstreetem. Jakieś
mugolskie żarty, dla Lucjusza zupełnie niezrozumiałe.
I to jeszcze
nie było najgorsze, do czego facet był zdolny. Od kiedy usłyszał o tym, że
Draco i ten Potter… no właśnie… No więc od tej pory drażnił się z nim, wołając:
„Lucek, gdzie twój wnucek?”
- Aha, i jakbyś miał czas, to
Czarny Pan chce cię widzieć, stary – rzekł Synchroniusz, rozwalając się na
kanapie i zakładając nogę na nogę.
Lucjusz
myślał, że udusi drania, tymi ręcami, bez użycia różdżki. Ryzykował surową karę
tylko dlatego, że Walruss nie przekazał mu od razu słów Voldemorta. Jakakolwiek
dalsza zwłoka jeszcze bardziej rozwścieczyłaby Czarnego Pana, Malfoy przeto
udał się do wielkiego salonu na piętrze, gdzie Voldemort miał swe leże.
Pomieszczenie
było pogrążone w ciemności, przez zasłony wpadało tylko niewiele sinobladego
światła. Lucjusz od razu poczuł na sobie ciężki wzrok Czarnego Pana, zasiadającego
pośrodku salonu, na prowizorycznym tronie, za którym paliła się z tyłu świeca,
aby wywołać złudzenie, że jest on jeszcze większy.
Lord Voldemort,
jak co dzień, powitał Lucjusza serdecznym Cruciatusem.
- Wzywałeś mnie, panie? –
powiedział szybko Malfoy.
- Tak, Lucjuszu, mam z tobą do
pogadania.
- Jak rozkażesz, panie.
Voldemort
uważnie spojrzał na swego sługę.
- Dagoth Ur pogniewał się na nas
za tamto niepowodzenie – powiedział. – Do tego stopnia, że nie chce ze mną
utrzymywać kontaktu.
- Czyż nie opanujemy świata
czarodziejów bez jego pomocy, panie? – zapytał Lucjusz. – Przedtem jakoś
radziliśmy sobie sami.
- I teraz też byśmy sobie poradzili
– rzekł Czarny Pan. – Nie będę go prosił o łaskę, nawet jeżeli z jego pomocą
byłoby łatwiej.
- No więc – Malfoy był nieco
zdezorientowany – co zatem zamierzasz zrobić, panie?
Lord
Voldemort wstał z tronu i zaczął się posępnie przechadzać po pomieszczeniu.
- Nie mam zamiaru łapać dwóch
feniksów za ogon – przyznał. – Potterem, Dumbledore’em i całą tą hogwarcką
hałastrą zajmiemy się stopniowo, już niedługo. Wyłapiemy ich jednego po drugim,
jak króliki. Była taka książka, „Króliki i węże”, czytałeś może, Lucjuszu?
- Chyba nie miałem okazji, panie
– wyznał Lucjusz, którego dezorientacja wciąż wzrastała.
- No to przeczytaj. Jakiś mugol
to napisał, ale bardzo ciekawa alegoria. Synchroniusz Walruss mi ją polecił.
Sami-Wiecie-Kto
zignorował niezadowolony grymas Malfoya na dźwięk nazwiska swego najnowszego
ulubieńca.
- A co do tego całego Dagoth Ura,
to jemu też pokażę, na co mnie stać – powiedział, rozciągając bezwargie usta w
rekinim uśmiechu. – Wyślę mu swoją córkę, aby załatwiła jego przeciwnika.
- C… córkę, panie? – wybełkotał
Lucjusz. – Nie wiedziałem, że masz córkę.
- Nie mam, ale w każdej chwili
mogę mieć, więc nie mów mi, Lucjuszu – Voldemort niespokojnie obejrzał się w
stronę swego tronu – że siedzi z tyłu. Brakuje mi tylko odpowiedniej matki.
- No tak, to stwarza pewien
problem – zauważył Malfoy.
- Przede wszystkim powinien to być
ktoś czystej krwi – kontynuował Voldemort. – Twoja Cycyzia była całkiem niezła,
ale to jednak ciągle nie to.
Lucjusz
skrzywił się. Czarny Pan kilka tygodni temu tak wymaglował jego żonę, że do tej
pory dochodziła kilka razy dziennie. A teraz jeszcze wybrzydza.
- Ona ma jeszcze siostrę, panie –
przypomniał.
- Siostrę? – Voldemort spojrzał
na niego z politowaniem. – Nie wyobrażasz sobie chyba, że Bellatrix, moja
najcenniejsza współpracownica, miałaby z ciążowym brzuchem biegać z różdżką i zabijać
szlamy?
- Cóż, po prawdzie, panie – rzekł
Lucjusz – to ją akurat potrafię sobie wyobrazić w takiej sytuacji.
- Aha – Czarny Pan pokiwał głową.
– I w jakich jeszcze sytuacjach ją sobie wyobrażasz?
Malfoy
spuścił oczy. Nie wyobrażał sobie odpowiedzi, której mógłby teraz udzielić, aby
nie sprawiać wrażenia zboka marzącego o przeleceniu własnej szwagierki.
- Jedyna sytuacja, w której nie
potrafię jej sobie wyobrazić, to Bellatrix gotująca bigos – odpowiedział po
namyśle.
- Bardzo słusznie – Voldemort
uśmiechnął się drapieżnie. – Siostra twojej żony nienawidzi kapusty, od kiedy
natknęła się w Hogsmeade na swego zatraconego siostrzeńca.
Lucjusz
drgnął na wzmiankę o Draconie, spojrzał na Czarnego Pana niespokojnie.
- Pewnie bardzo się martwisz tym,
co się stało z twoim synem – rzekł Voldemort. – Musisz wiedzieć, że jest dla
niego jeszcze szansa. Posłuchaj. Mam szczwany plan…