Minęło
kilka dni. Pierwszy szok minął, poległym obrońcom Hogwartu urządzono uroczysty
pogrzeb, większość rannych wyszła ze szpitala. Uczniowie Klimpjallu na zmianę
patrolowali teren wokół zamku, jak i samą szkołę (mieli nadzwyczajne
pełnomocnictwa, które pozwalały im wydawać polecenia prefektom z innych domów).
Mimo wszystko
Hogwart huczał od opowieści i plotek. Szeptem przekazywano sobie stwierdzenia,
że ten i ów był poprzedniego dnia przed atakiem widziany w jakimś nietypowym
miejscu. Tych, którzy brali udział w obronie, bez ustanku molestowano o
szczegółowe opowieści. Nawet ich wersje znacznie się różniły. Ktoś stwierdził,
że Potter osobiście zabił wodza napastników, albo że profesor de Volaille
walczyła nago. Niektórzy rzekomo dostrzegli pomiędzy szaroskórymi samego
Voldemorta. Inni mówili, że widzieli wśród obrońców elegancko ubranego brodacza
z laską, który z obłąkańczym chichotem ciskał w napastników kule ognia,
palącego ich samych, ale nie tykającego sprzętów.
Wieść, że
napastnikami były elfy, rozeszła się szybko. Wielu uczniów kojarzyło elfy ze
skrzatami, więc Zgredek i reszta ciągle musieli udowadniać, że nie są
wielbłądem. Plotkowano wszędzie: w dormitoriach, na przerwach, a zwłaszcza na
błoniach Hogwartu, skąd w dalszym ciągu było widać resztki stosu, na którym
spalono zwłoki napastników. Tego dnia była ładna pogoda, więc uczniowie wylegli
na dwór, wpatrując się w resztki pobojowiska, to znów w wybranych Kluchonów
patrolujących na miotłach przestrzeń dookoła zamku. Harry akurat miał wolne, za
to czekała go dziś nocna zmiana, więc korzystał z wolnego czasu, wylegując się
na trawie. Tymczasem Hermiona wraz z opiekunką domu przesiadywała w bibliotece,
usiłując odnaleźć w na wpół zapomnianej części zbiorów informacje o innym
świecie i tworzeniu portali do niego.
Atak na
Hogwart był niezwykle doniosłym wydarzeniem, ale nie tylko o nim dyskutowano. Na
drugim końcu błoń, w grupce uczniów Slytherinu, ktoś wykrztusił zaszokowany:
- A wiecie, że Draco i Potter…
eee… no wiecie?
Ślizgoni
na tę wieść zareagowali silnym dysonansem poznawczym. Taka postawa ich drogiego
przywódcy Malfoya nie mieściła im się w głowie, więc zaczęli kląć i spluwać z
obrzydzeniem. Tylko jedna Pansy Parkinson zmrużyła oczy i jęknęła: - Jakie to
słodkie!
Wtem
nadleciało ogromne stado kruków. Ptaszyska zaczęły zrzucać na uczniów ulotki.
Harry podniósł jedną. Tekst stwierdzał, że uczniowie Hogwartu nie mają się
czego bać, albowiem ród Dagoth jest ich sprzymierzeńcem i został wezwany na
pomoc, aby obalić krwawą tyranię Dumbledore’a. Można się było dowiedzieć, że stary
Drops bez przerwy daje w żyłę i chleje whisky wiadrami, w dodatku mugolską.
Syriusz Black został tylko ranny w bitwie w Ministerstwie Magii, ale dobił go
Dumbledore jako naocznego świadka swoich licznych zbrodni, bo się wystraszył,
że Black zacznie sypać. Co więcej, Lord Voldemort zawsze miał na uwadze tylko i
wyłącznie dobro Hogwartu i całego świata czarodziejów i nigdy nikogo nie
napadł, a Cedryk Diggory został zabity w obronie własnej, bo to był skrytobójca
nasłany przez Dumbla. Krótko mówiąc, ulotki zawierały tak prymitywną voldemortystowską
propagandę, że tylko najbardziej ograniczeni i zacietrzewieni Ślizgoni, tudzież
Pomyluna, mogli ją wziąć na poważnie. Brakowało tylko stwierdzenia, że
Dumbledore zarżnął własną babkę oraz że jada na obiad małe dzieci i jest
masonem.
Harry
zgniótł ulotkę i wytarł nią sobie buty. Ciekawa sprawa, od czasu ataku nie
widział Kasandry… to znaczy nie, na którychś zajęciach była, ale generalnie nie
rzucała się za bardzo w oczy pewnie bardzo przeżywa na brodę Merlina cała łąka
zasłana ulotkami i kto to teraz posprząta Filch dostanie cholery jak zobaczy
żeby tylko nie było tak że to prefekci będą musieli wszystko pozbierać a może
by tak wyskoczyć na sobotę do Hogsmeade czemu ci Ślizgoni tam się tak żołądkują
jeśli chodzi o te ataki i tak gorzej nie będzie a Cho dalej w śpiączce
wypadałoby iść do Munga raczej w piątek a w czwartek przyłożyć się do nauki
zjadłbym rogalika z dżemem…
Harry
obrócił się na drugi bok i spróbował zażyć więcej relaksu, dopóki jeszcze miał czas.
Tymczasem
Draco, zupełnie nieświadomy konsternacji, jaką wywołał wśród swoich
ekswspółdomowiczów, udał się do Hogsmeade pozałatwiać różne sprawy.
Najpierw
zamówił u krawca nową szatę na miejsce tej, którą mu rozcięli napastnicy w
czasie obrony Hogwartu. Zajrzał do Miodowego Królestwa, wysłał kilka listów
sowią pocztą, w tym anonimowe łajnobomby do znajomych śmierciożerców. W innym
sklepie oglądał różdżki i zastanawiał się, na którą z nich będzie go stać. Zaopatrzył
się także w butelkę oliwki, z pewnym niepokojem konstatując, że nie bardzo wie,
po co. Przejrzał świeżego „Proroka Codziennego”, w którym pojawiła się ciekawa
informacja. Zakon Feliksa, ów gang mugolskich pozerów, po pacyfikacji
przeprowadzonej przez Pottera rozpadł się, tworząc dwa nowe gangi: Whorecrooks
oraz Hunów-w-Occie.
Draco zgłodniał.
Poszedł do nowo otwartej jadłodajni „GoBlin” i zamówił zupę ogonową. Od
czasu wstąpienia do Szóstego Domu cenił sobie prostą kuchnię i raczej unikał
wymyślnych potraw.
Zjadł ze
smakiem i z grzankami. Odniósł talerz i odwrócił się w stronę wyjścia, gdy ktoś nagle wyrósł tuż przed nim.
- Draco! – zawołała Bellatrix
Lestrange. – Czemu się tyle czasu nie odzywasz?!
Malfoy
z początku się wystraszył, lecz zaraz obrzucił ciotkę obojętnym spojrzeniem i
milcząco ustąpił w bok.
- Toczymy teraz wojnę i Czarny
Pan żąda posłuszeństwa – rzekła Bellatrix. – Jeżeli w niedzielę nie stawisz się
przed jego obliczem w Malfoy Manor, to zostaniesz potraktowany jak dezerter. A
przecież wszyscy wiedzą, co się na wojnie robi z dezerterami.
Draco
popatrzył na nią skupionym wzrokiem, jakby nie rozumiał, co ona mówi.
- Aj kent help ju – powiedział,
po czym, żeby jeszcze bardziej sprawiać wrażenie cudzoziemca, tylko z wyglądu
podobnego do Malfoya, wybełkotał kilka tureckich przekleństw, których nauczył
się kiedyś od Wiktora Kruma. Odwrócił się i wyszedł.
- Pożałujesz tego, Draco! –
krzyknęła Lestrange do jego pleców. – Nasz nowy sojusznik jest niezwyciężony!
Malfoy nie
raczył się nawet obejrzeć, więc Bellatrix wyciągnęła różdżkę i wycelowała w
jego zad. Z wielkiego zdenerwowania zamiast „Crucio” zawołała „Ciucro!” – i
spadł na nią deszcz kiszonej kapusty. Tymczasem bufetowy bardzo starannie nic
nie zauważał.
Kiedy Malfoy
wyszedł na ulicę, oddalił się na bezpieczną odległość i upewnił, że ciotka go
nie śledzi. Potem wstąpił do sklepu. Stał przez chwilę, wodząc po półkach zamyślonym
wzrokiem, aż wreszcie zdecydował się na zakup dużego pluszowego misia. W tym
przypadku określenie „duży” oznaczało, że sięgał Draconowi do piersi i ważył
dobre siedemdziesiąt funtów; ale za to był w promocji. Dopiero po zapłaceniu
przyszło Malfoyowi do głowy, że odtransportowanie niedźwiedzia do Hogwartu
będzie dość problematyczną sprawą. I dość męczącą.
Przez moment miał
zamiar pożyczyć od kogoś miotłę i polecieć na niej do zamku z misiem uwiązanym
na linie. Zdał sobie jednak sprawę, że mógłby w ten sposób spowodować trudne do
oszacowania szkody, a nie spodziewał się w najbliższym czasie zbyt wysokiego
kieszonkowego. Zresztą i tak dzisiejsze zakupy były w pewnym sensie
szaleństwem.
Wtedy Draco
przypomniał sobie, że Kluchoni mogą się teleportować do szafy w korytarzu,
która zasłania lukę w zabezpieczeniu. Co prawda z misiem może być ciężko się
zmieścić, ale trzeba spróbować…
Skręcił w
zaułek, wyjął z kieszeni świstoklika w postaci podeszwy od trampka, mocno
przytulił monstrualnego pluszaka – i już go nie było.
Zasadniczo
transport misia świstoklikiem się udał. Jednakże Malfoy, decydując się na taki
sposób transportu, nie przewidział jednej rzeczy, mianowicie Snape’a, który w
ramach frustracji schował się do tej właśnie szafy, nie wiedząc o jej związku z
teleportacją. Siedział tam i rozmyślał nad metodami przyszpilenia podejrzanie
się zachowujących uczniów, gdy nagle na jego plecach wylądowało coś ciężkiego i
puchatego. Draco, ściśnięty w rezultacie między misiem a ściankami szafy, stęknął
potężnie i nabił sobie guza. Severus poznał go po głosie i tym samym koncepcja
wyślizgnięcia się z szafy, zanim nauczyciel się zorientuje, szybko się
zdezaktualizowała.
Draco dostał
szlaban. Głowa go bolała, więc niezbyt jasno szło mu wymyślanie przekonywającej
odpowiedzi na pytanie, skąd wziął się nagle w szafie. Wahał się pomiędzy „ktoś
rzucił na mnie Imperiusa” a „byłem tam już wcześniej, tylko pan mnie nie
zauważył”. O dziwo, Snape szybko porzucił ten wątek i wypytywał Malfoya głównie
o to, czy w czasie bitwy rzucał zaklęcia niewybaczalne, czy widział, żeby ktoś
inny je rzucał, oraz co na to dyrektor. Potem kazał posprzątać klasopracownię
od eliksirów.
Kiedy już było
po wszystkim, zdążyło się ściemnić. Draco wrócił do szafy, po drodze
napotykając patrolującą Mariettę Edgecombe. Połowa Klimpfjallu miała dziś w
nocy ucztę, reszta albo pełniła służbę, albo już poszła się kimnąć.
Marietta
zniknęła za rogiem korytarza, a Malfoy otworzył szafę, ostrożnie sprawdzając,
czy nie ma w niej znowu Snape’a. Był w niej tylko pluszowy miś, więc Draco
zarzucił go sobie na plecy i pobrnął w kierunku wieży Ravenclawu.
Tu okazało
się, że wciągnięcie pluszaka na górę do dormitorium też nie było bułką z
masłem. Misio był po prostu niemiłosiernie ciężki. Tchórzofret początkowo niósł
go na plecach, ale się zmęczył. Ledwo zrzucił niedźwiedzia z grzbietu, a już
musiał na gwałt przytrzymywać go, aby nie potoczył się po schodach na dół. No
syzyfowa praca, kurde balans! Jak kogoś spotka na tych schodach, to umarł w
butach…
Teraz Malfoy
zastosował inną technikę. Postawił misia i krótkimi zrywami podnosił go o dwa,
trzy stopnie, pomagając sobie nogą. Za którymś razem podniósł go na tyle
wysoko, że stracił równowagę i w ostatniej chwili udało mu się złapać poręcz,
aby nie pokoziołkować w dół. Później próbował po prostu wtaczać pluszaka pod
górę. To rozwiązanie było dość bezpieczne, ale strasznie powolne. Kiedy
wreszcie Draco znalazł się w dormitorium Ravenclawu, sam nie pamiętał, jak się
nazywa.
Postawił misia
w kącie i przykrył kocem, żeby jego krukońscy współspacze nie zauważyli. Potem
wysłuchał raportu skrzata, który miał za zadanie czytać wszystkie listy
przychodzące do Malfoya, aby ten ostatni się nie denerwował, a następnie mocno
zmachany poszedł spać.